Pages

30 Jun 2013

Gejfrut żądliwy przygody

- Co robiłaś w weekend?
- Tańczyłam z Niemcami w wannie.

Uwielbiam swoje życie za takie niedorzeczności. Boże ciało zyskało kompana w kategorii najpiękniejszych poranków.
Rysunków nie będzie, bo nie mam czasu - spełniam swoje marzenie z dzieciństwa i obsługuje kasę fiskalną, taką z szufladką, która się sama wysuwa. 26 lat na to czekałam. Małe radości. Checked.
Praca mnie strasznie uspołeczniła. Lubię to.

Poza tym próbuję się spakować. Ghyhyhy. Nie idzie mi. Siedzę i obgryzam paznokcie.
A! Mam nowego przyjaciela. Czytelniku, przedstawiam Ci Papryka. Papryku, to Czytelnik. Miło Wam.
P.S. Papryk to ten brokuł, nie Miś.



22 Jun 2013


Szwoleżerów, Górnych Wałów, Matejki, Drzymały, Wojciechowskiego, Sosnkowskiego, Mickiewicza, Sopocka, Lechicka, Gościniec, Chlebnicka, Wojska Polskiego, Na Stoku... Kowalska.

Lubię przeprowadzki. Boże jak ja lubię przeprowadzki. Nie całe to zamieszanie, pakowanie itd. (chociaż trochę też), ale świadomość zmiany miejsca, urządzania go, zaadoptowania i tego, że niedługo je opuszczę. Na wieść, że znowu się przeprowadzam większość reakcji znajomych wyglądała podobnie - znowu? Ty to nie masz szczęścia do tych mieszkań... A ja uwielbiam te zmiany, jaram się nimi potwornie. Po wakacjach prawdopodobnie znowu się przeprowadzą i już klaszczę na myśl o szukaniu jakiegoś fajnego mieszkanka.
To będzie moja 13 przeprowadzka, 3 wynikająca z tułaczego, studenckiego trybu życia. Najdłużej w jednym mieszkaniu zabawiłam około 7 lat, najkrócej 1,5 miesiąca (trauma do końca życia).  Siedem miast.
Już dawno z siostrami i mamą stwierdziłyśmy, że coś jest z nami nie tak, nie potrafimy za długo usiedzieć w jednym miejscu i w pewnym momencie nawet jeśli nie jesteśmy do tego zmuszone, czujemy, że czas ruszyć tyłek gdzieś indziej. Jako dziecko nienawidziłam tego... Zmiany szkół, opuszczanie znajomych... wjechało mi to na psychę. Nie spodziewałam się, że po tym wszystkim, gdy pójdę na swoje nie powiem temu szaleństwu stop. Okazało się, że gdzieś tam mi to weszło w krew i nie umiem zbyt długo wytrzymać nie tylko w jednym mieszkaniu, ale i mieście. Kocham Gdańsk, naprawdę, to miasto jak stworzone dla mnie, ale wiem, że za jakiś czas je opuszczę bo już powoli czuję ten pęd w nogach. Nie wiem kiedy. Za rok, czy dwa... cholera wie. Nie wiem gdzie. Pewnie jak zwykle wyjdzie samo z siebie... naturalnie... Na to też zaczynam się już cieszyć.

...i wtedy stanę na raz z kurwami twarzą w twarz... śpiewa Pan za oknem.

Chciałam wrzucić jakiś rysunek, ale to co zobaczyłam na podłodze swojego pokoju dzisiaj rano bardziej przypomina dzieło schizofrenika niż cokolwiek... Trochę mnie to zaniepokoiło, ale przynajmniej wiem już żeby nie brać się za rysowanie po trochę zbyt dużej dawce pewnych napoi. Hry hry.

19 Jun 2013

Nasze randewuuu...

To takie upokarzające gdy mówią, że zadzwonią, ale tego nie robią, a ja z nadzieją spoglądam od rana na telefon, wymyślam usprawiedliwienia tej ciszy, by w końcu wieczorem się złamać i napisać desperackiego smsa z zapytaniem 'łaaaaaaj'?
Przecież przy spotkaniu byłam taka otwarta, zabawna, wyluzowana, ale jednak biło ode mnie odpowiedzialnością, dojrzałością. Boże, byłam wspaniała! Tak dobrze nam się rozmawiało...  Sądziłam, że czujemy podobnie.
Z czystej przyzwoitości wypadałoby zdobyć się na tę szczerość i napisać, że po prostu nie zaiskrzyło.

Telefon nadal milczy.
A mogło być tak pięknie...


To mieszkanie było idealne...

14 Jun 2013


Przeglądam właśnie oferty wynajmu i w głowie mi się nie mieści... jak z czystą, niewinną, ogrodzoną betonem przestrzenią można zrobić coś tak okrutnego. Naprawdę nie rozumiem. Krążę miedzy obdrapanymi składowiskami mebli, których już nikt nie chciał, a luksusowymi, ale bezpłciowymi, sterylnymi przestrzeniami. Gdzieś po drodze zdarzają się wariacja tych dwóch typów, czyli najgorsza z opcji - ściany pomalowane na szaleńcze kolory, od których można wpaść w schizofrenie, meble niby nowe, ale bije tandetą po oczach... no wiecie.
Klimat, musi być klimat. Ma być przytulnie. Meble nie muszą do siebie pasować, nie muszą być ledwo przywiezione z salonu, ściany nie muszą być idealnie gładkie. Panele, kafelki, dywany... dupa tam.
Marzy mi się duże, industrialne pomieszczenie. Wysokie sufity. Goła cegła, trochę metalu, dużo drewna. Ściany okien. Uwielbiam minimalizm, ale jestem też entuzjastka pozornego nieładu. Ma być surowo, ale nie niechlujnie.
Wielki, gruby materac leżący wprost na podłodze. Kolory... gdzieniegdzie stonowane biele, szarości, czerń, gdzie indziej żywa, ciepła zieleń, czerwień, fiolet... mmmm... Antresola. Tak. No i oczywiście mój ukochany stół. I jakiś stary, wysiedziany fotel. Do tego zdjęcia, dużo zdjęć i wycinki z gazet, rysunki, filmowe plakaty... Na jednej ścianie powiększająca się kolekcja Polaroidów osób, które mnie odwiedziłī. Pokradzione z knajp suweniry. Każdy kubek inny, szklanki we wszystkich rozmiarach, kształtach i kolorach. Sznury świątecznych lampek. Poduszki, duuuuuużo poduszek, poduch na podłodze zamiast jakichś kanap czy innych tego typu. Ogólnie dużo DIY.
No i Misie w każdej postaci. O jezu ile Misi.
Tak, tak mniej więcej wyglądałaby moja baza na świecie. Tak będzie kiedyś wyglądać. I chętnie tam z kimś zamieszkam. Z jakimiś fajnymi ludźmi, którzy czują podobnie. Jakoś brak we mnie dążenia do tego by mieszkać w pojedynkę, nie tylko teraz kiedy mam tych 20 coś lat, ale w ogóle. Mogę zostać taką szaloną 50-letnią panną, wytatuowaną w misie, jeżdżącą po domu na rowerze (właśnie sobie przypominałam, że robiłam to będąc dzieciakiem) i mającą bandę szczurów biegających siecią tuneli, które dla nich zbudowałam. Chodziłabym po ulicach i zaczepiała młodych ludzi z plecakami, zapraszała na domową pizzę z cukinią i fetą oraz mocne czerwone wino, ewentualnie jeszcze jakiegoś joincika. Słuchalibyśmy muzyki leżąc na kupie poduszek i rozmawiając o... o pierdołach. Miałabym specjalna ścianę z wiszącym na niej płótnem, na przeciwko którego sadzałabym swoich gości, na które pluliby tym winem w reakcji na informację o tym ile mam lat.
Przesadziłam? Nieeee...

mieszkanie głównej bohaterki Love and Other Drugs



Źródło zdjęć: google grafika 

13 Jun 2013

Little hope

Miała być taka fajna, trochę na odpierdol nabazgrana Jonna Lee, ale hmm... nie wyszła. Zamiast tego jest jakaś taka sobie o Pani. Ale nos, który zawsze jest u mnie nosopodobnym tworem, wyszedł mi nadzwyczaj dobrze. Go girl!
Nie śpię przez tę kobietę po nocach. Dawno muzyka nie wjechała mi tak na psychę. To takie przyjemne.

Skaneeeeer, dajcie mi skaneeeeer, bo oczy bolą.



Piosenka na dobry wieczór - Connan Mockasin - Hey Chocolate (link).
I instrumentalnie - Patrick Watson (link)

10 Jun 2013

Nie wiem co to, nie wiem po co, ale trochę mi lepiej. Bazgranie pomaga uciekać od myślenia.
Włosy to moje przekleństwo.


I am am I who am I

Przeglądałam sobie wczoraj "odkrywaj muzykę" na Spotify, nową usługę, która na początku nie przykuła zbytnio mojej uwagi. Z nudów w końcu postanowiłam sprawdzić o co kaman i szybko okazało się, że jest to wygodniejszy odpowiednik czegoś co zawsze oferował last.fm no i... przepadłam.
Nie minęło dużo czasy nim znalazłam parę interesujących rzeczy m.in. Pana Patricka Watsona, kolejnego śpiewające mężczyznę z brodą, ale już nie tak smutnego jak Keaton Henson. Śpiewał więc sobie w tle mojego dalszego poszukiwania. Mam... wróć! Miałam kiedyś przypadłość "oceniania po okładce" i wśród niekończącej się listy proponowanych mi artystów przesłuchiwałam tych, których okładka albumu czy zdjęcie w jakiś sposób do mnie przemówiło, wyróżniło się. Przeważnie działało, ale jak się okazywało za jakiś czas, odkładałam w ten sposób w czasie odkrycie czegoś naprawdę pięknego. Tak więc teraz przesłuchuję wszystko. Stało się to taką moją własną wersją nerwicy natręctw. Zdarza mi się godzinami odkładać zaprzestanie poszukiwań z obawy przed przegapieniem czegoś interesującego. Z innymi natręctwami skutecznie walczę dusząc je w zarodku jednak tutaj chodzi o muzykę, więc... mogę się dla niej nie wysypiać. Właśnie dzięki tej obsesji nie potrafiłam wczoraj zignorować pewnej nie zapowiadającej nic ciekawego ikony. Kocham to uczucie gdy sama sobie daję w pysk widząc jak bardzo się pomyliłam, jak to znowu przegapiłabym coś co zagarnęło moją uwagę na kolejnych kilka godzin.



I a m a m i w h o a m i.

Zapowiadało się, że będzie kolejna sytuacja - miłość jednego kawałka. Pełne rozczarowanie. I możliwe, że dałabym sobie spokój, ale jako że równie ważne jak audio jest dla mnie video, zawsze ląduję z nowymi znaleziskami na youtube. I tu nastąpił mój koniec totalny. Chociaż nie byłam przekonana do muzyki, bo w okolice synthpopu nie zapuszczałam się od dawna, pierwszy teledysk jaki zobaczyłam zaintrygował mnie na tyle, że sięgnęłam po następne dla samej przyjemności patrzenia. Jak jeszcze doczytałam (choć gdy połączyłam oblicze wokalistki z muzyką było to dla mnie oczywiste), że mam do czynienia ze Szwecją to już było pozamiatane. Nie wiem na ile oderwałam się od rzeczywistości... Dzisiaj mój last.fm pokazuje, że iamamiwhoami jest na szczycie artystów odsłuchiwanych w ostatnim tygodniu. Niedługo będzie na szczycie odsłuchań miesiąca. Zakochałam się, przepadłam, nie ma mnie. Ale dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że choć muzyka może nie każdemu przypaść do gustu tak cały projekt jest na tyle ciekawy, na tyle inspirujący, że nie mogę się tym nie podzielić. Wszystkie utwory (z dwóch płyt) mają teledyski i tworzą w ten sposób dwie historie. To w sumie nie teledyski tylko filmy krótkometrażowe w specyficznym dla Skandynawii klimacie. Od razu przywiodły mi na myśl "Pieśń z drugiego piętra". No w każdym razie kosmos.


To nie koniec. Nie sądziłam, że da się jeszcze bardziej przepaść, ale to na co trafiłam po godzinach wpatrywania się z niedowierzającym zachwytem w monitor, wywołało u mnie reakcję, którą da się opisać tylko jednym sformułowaniem (przepraszam, nie należę do entuzjastów memów, ale w tym wypadku nie da się inaczej) - mózg rozjebany. Trafiłam na koncert w postaci jednego, wielkiego performance'u odbywającego się lesie, zaczynającego się w nocy, a kończącego się o świcie. Nie ogląda się tego jak koncert, ale jak film. Oszalałam. Nie wiedziałam czy mam się rozpłakać z zachwytu, czy klękać przed komputerem, czy biegać po pokoju i krzyczeć. Chyba robiłam wszystko. Nie pamiętam. Nie jestem w stanie opisać tego słowami, ale to doznanie było i jest tak intensywne, tak orgiastyczne, że aż boli. Dawno tego nie czułam. W ogóle mam wrażenie, że wszystkie emocje jakich może doświadczać człowiek, doświadczam w patologicznie przerysowany sposób. Taka upierdliwa wrażliwość.



Patrzę na tę 28-letnią dziewczynę, która odgrywa całe to przedstawienie i tak strasznie jej zazdroszczę, że tak swobodnie wyraża siebie. Wszystko tu do siebie pasuje, jest autentyczne. Wiem, że mogłabym być nią, wiem, że mam to w sobie, ale nie wiem co za cholerstwo mnie blokuje. W każdym razie patrzenie na nią otworzyło mi to jakieś malutkie drzwiczki w umyśle... jakiś lufcik dla ujścia kreatywności. Czuję jak mnie stymuluje. Jeszcze bardziej niż zazwyczaj myślę sobie jak to nie wyobrażam sobie życia polegającego na odhaczaniu kolejnych punktów kontrolnych byle do śmierci, byle to wszystko się już skończyło. Przecież to nie musi tak wyglądać. Życie może być takie fajne. Chcę żyć tym co kocham, po prostu. Nie muszę mieć z tego pieniędzy, sławy, dziwek i koksu. Myśląc o przeszłości załamuję się nad tym jak wiele czasu i sytuacji zmarnowałam, ale też widzę jak się zmieniłam. Przecież jeszcze rok, dwa lata temu nie byłoby mowy o tym żebym miała bloga, żebym pokazywała całemu światu to co naskrobałam nie obawiając się ośmieszenia. Widzę jak powoli przestaję bać się własnej niedoskonałości.


To tak niesamowite, że znajduje się pewne rzeczy, a czasami one znajdują Ciebie, które potrafią tak mocno zmienić myślenie, a czasami całe życie. Zwrócić je na inne tory. A to często bywa kwestia przypadku czy tak pozornie nieznaczącego wyboru jak kliknąć/nie kliknąć. Wiem, banał. Patrzę jednak w przeszłość i myślę sobie kim bym była gdyby moja siostra słuchała innej muzyki? Gdzie bym teraz była gdybym kilka lat temu została w domu i tym samym nie spojrzała na nieodpowiedniego kolesia? Czy zweryfikowałabym swój system wartości gdyby ktoś kiedyś nie zostawił tu durnego komentarza?
Bardzo ciężko znoszę rozstania. Jeśli tak miałoby wyglądać umieranie zaczęłabym bać się śmierci. Jednak radzę sobie z tym inaczej niż kiedyś. Po ostatniej takiej sytuacji tłumaczę sobie, że pewni ludzie, pewne sytuacje pojawiły się w moim życiu abym ruszyła w końcu dupę i zrobiła coś ze sobą. Płakanie po nich tylko zamazuje obraz rzeczywistości, w której się dzięki nim znajduję. No dobra łzy są nieuniknione, ale nie za dużo, tak troszeczkę. Tylko jedno morze.

Iamamiwhoami w sierpniu zagra w Gdańsku na Soundrive Fest. Jeśli będę akurat w mieście, umrę tam z miłości.
Wszystko do obejrzenia na jej profilu YT www.youtube.com/user/iamamiwhoami


8 Jun 2013

Sobota rano

- Jestem zła. Boże, ależ jestem na siebie zła. I stara jestem. To na pewno.
- Ludzie na moim roku wymieniają się informacją o rozmiarach obrączek, a ja czuję się jak w ukrytej kamerze. Czemu ludzie to robią w wieku 23 lat? Czemu ludzie w ogóle to robią?
- Nie wiem skąd wzięłam przypuszczenie, że seler naciowy może mi zasmakować. Jego zapach wnika chyba między komórki, albo w nie wsiąka, bo nie da się go wyszorować z palców. Czuję go przy każdym ruchu dłoni. Zaraz się porzygam.
- Zrobiłam mały eksperyment i okazuje się, że najwyraźniej pracodawcy nie zapraszają mnie na rozmowy nie ze względu na braki w doświadczeniu, ale wygląd. Bajecznie. To mam kolejny powód żeby znowu rozstać się na jakiś czas z kolczykami.


6 Jun 2013

Kaczor Donald cierpiał na bezsenność

Wybiła 5:32. Zjadłam właśnie jabłko, wybieliłam skórką banana zęby, rzuciłam ją na podłogę, bo jak spróbuję wycelować w śmietnik to pewnie trafię w ścianę żółtą bardziej niż moje zęby. Nie ma darmowego wybielania. W słuchawkach głos pięknego, młodego, zdolnego chłopca, a ja oficjalnie, z bezsilnym uśmiechem, witam bezsenność, która miała wyjść po papierosy, a nie doszła nawet na półpiętro.
Tej nocy obejrzałam serial, wymyśliłam nową koncepcję pracy mgr, która nawet ma sens, zdjęcia, których nie mogę skompletować od miesiąca, nagle okazują się być cały czas pod ręką, a jak tylko to skończę (czyli około 7, na którą nastawiłam budzik) siadam do tekstu obrony. Insomnio... ile Cię trzeba cenić ten tylko się dowie, kto Cię stracił.
Między przewracaniem się z prawa na lewo, umilałam sobie czas zupą, do momentu gdy przemówiła do mnie słowami: Go to bed. Or outside. Or cook something. Nawet zupa poszła spać, ale zanim mnie olała zdążyłam wpaść na pewien link. Raczej omijam jakiekolwiek teksty, które się tam pojawiają, bo zdecydowanie nie podoba mi się pomysł robienia z zupki kolejnego społecznościowego śmietnika gdzie ludzie wywalają swoje żale itd. Niech sobie założą takiego blogaska jak ten o tu i sobie pieprzą jak ja o dupie i kupie. Nie no ogólnie róbta co chceta, nikomu nie zabronię, łorewa. Nie biorę w tym udziału i raczej ignoruję wszelkie mądre cytaty, nocne pijane przemyślenia itp. No dobra, gdy od czasu do czasu moją macicę dopadnie dół, to czytam jej na głos żeby się wyryczała, poszła spać i dała mi żyć. Ogólnie w tym rodzaju blogowania jaki prezentuje zupa zdecydowanie obraz jest dla mnie górą. Halleluja. Ale wracając do linka to nawet nie wiem co nim było, ale zawiesiłam na nim oko, bo widniał pod nim jakiś tekst. Przeczytałam i zrobiłam minę typu WTF, bo było coś o tym, że gry i dziewczyny... że nie powinny się wstydzić, że lubią grać... blablblalalbl... Co?! Z ciekawości musiałam zajrzeć (tak naprawdę spodziewałam się zdjęcia jakiegoś lachona w zerówkach, z padem w ręce, cycem na wierzchu i dziubkiem - gromki śmiech pogardy już łechtał mnie po tchawicy). Trafiłam jednak na coś zupełnie innego.

bygonebureau.com/manic-pixel-dream-girl/

Trochę dziwnie mi się to czytało. Zaczęłam się zastanawiać - czy kiedykolwiek czułam się jak autorka komiksu? Po szybkim przewinięciu swojego życiorysu stwierdziłam, że cóż... nie. No kurczę nie mam żadnych traumatycznych przeżyć z tym związanych (nie licząc tych z cyklu "dyskietka z super frog nie działa!"), a przynajmniej nie z racji tego, że byłam/jestem grającą dziewczyną (czy naprawdę jest to aż tak egzotyczne połączenie?). Nie wiem czy to dlatego, że zawsze miałam do czynienia ze spoko ludźmi, czy dlatego, że miałam do tego specyficzne podejście. Nigdy nie czułam się źle z tym, że lubię grać. Boże, wręcz przeciwnie - było to dla mnie nobilitujące. Zawsze lubiłam konkurować z chłopakami, zawsze miałam potrzebę imponowania im (i dokopania oczywiście), chciałam czuć się jedną z nich. Nie wiem z czego to wynika i nawet nie będę wnikać, ale tak mam do dziś. Tak objawia we mnie męski pierwiastek.

Dygresja. W podstawówce jak każda dziewczynka byłam obiektem durnych, fizycznych dokuczanek kolegów z klasy. Któregoś dnia wkurwiłam się więc i kopnęłam jednego z nich w szew łączący dwie nogawki jego dresiku tak, że do dziś nie zapomnę grymasu jego twarzy. Wywołałam tym podziw u koleżanek i strach wśród kolegów. Od tej pory wystarczyło, że podniosłam do góry nogę, złowieszczo się uśmiechnęłam i żadnemu przez myśl nie przeszło żeby mnie zaczepić.
Koniec dygresji.

Próbowałam sobie przypomnieć jak to się zaczęło. Moja pamięć okazała się być pełna dziur, więc pomyślałam, że może jednak z tym graniem tak intensywnie u mnie nie było. Jednak pociągnęłam za sznurek wspomnień i poszło...
Okazało się, że byłam strasznie upierdliwym dzieckiem bo pierwsza była Amiga, a później długo, długo... długo nic. No i cóż... trzeba było sobie radzić. Tak więc wpieprzałam się na chama (czyt. wzbudzając litość) do koleżanek i do kogo tam się tylko dało na granie. Naprawdę, potrafiłam siedzieć u kogoś na chacie i grać na jego konsoli podczas gdy on sobie... coś tam robił, nie wiem, zajęta przecież byłam. Boże drogi. Sąsiadka, koleżanka mieszkająca na drugim końcu miasta... po przeprowadzce nawiedzałam ciocię, kuzynkę i ktokolwiek zdradził się przede mną z posiadania odpowiedniego sprzętu. Była nawet swego czasu w moim mieście wypożyczalnia gier, w której przesiadywałam z kolegami całe dnie, z braku kasy, jedynie patrząc jak grają inni. W końcu dostałam w spadku konsolę, ale szybko umarła. Przyszły czasy PCetów. Wkradałam się do pokoju mojej siostry gdy szła do pracy i grałam w jakieś gry edukacyjne o smerfach jej kilkuletniego wówczas syna. Dafak. Jak już zepsułam raz komputer (tak, bo do dziś jak coś się w domu psuje to wina spada na mnie - reguła "najmłodszego"), ogólna paranoja na tym punkcie zmalała i uzyskałam przyzwolenie na dotykanie go bez nadzoru. To był czas głównie strategii i rpg. Gdzie jest Aurora? Buduje tartak. Niby byłam w gimnazjum, ale jeszcze trzymała się mnie ta niewytłumaczalna zachłanność i nie dość, że nie pozwalałam siostrzeńcowi grać w Tzara, którego wówczas katowałam całymi dniami, to zabraniałam mu nawet patrzeć. Pamiętam jak żałośnie prosił i nie rozumiał o co mi chodzi, a ja darłam się na niego gdy zobaczyłam jego oko wystające zza framugi. Dziś to ja, tak jak za czasów nachodzenia znajomych, biorę go na litość i błagam żeby dał mi pograć.
W liceum gdzieś mi ta fascynacja umknęła, ale nie dlatego, że kwitło moje życie towarzyskie, tylko dlatego, że byłam wtedy chodzącą depresją. Dopiero później było picie i pierwsze, pierwsze razy. A studia? Hmm... coś tam się pogrywało od czasu do czasu... Była jakaś nocka... domowa pizza, nasza piątka, Tekken 5 i odciski

Zrobiło mi się tęskno za tamtymi czasami. Dużo ostatnio myślę o graniu głównie przez chłopaków ze Schwinga, których słucha mi się czasami chętniej niż muzyki, zwłaszcza przy obróbce zdjęć. Zazdroszczę im. Przez nich w głowie powoli tworzy mi się lista pozycji, z którymi muszę się zapoznać (nie tylko gier, ale filmów, seriali i książek). Ciekawe czy jako dorosły człowiek, wspaniała Pani magister, będę miała na to czas skoro nie potrafiłam go znaleźć jako niepracująca studentka. Ha.
Nigdy nie byłam i nie jestem geekiem dzisiaj, ale kiedyś bardziej siedziałam w temacie. Kurde smutno mi, że nie jestem na bieżąco. Czuję się źle gdy w gronie kolegów temat schodzi w te rejony, a ja jedynie nasłuchuję nie mogąc się wypowiedzieć inaczej niż "podeślij mi linka" albo "podaj mi tytuł".
Cholera no.

7. Spaaaaaać...


4 Jun 2013

Oł majn GoT

Gdy Martin nie będzie miał już kogo uśmiercić...
Ogólnie nie mam zamiaru narzekać na taki rozwój akcji, bo według mnie brak skrupułów Martina powoduje, że cała historia jest tak zajebista. Chociaż nie ukrywam, że dławiłam się wczoraj własnymi smarkami drąc się jednocześnie w poduszkę. Do dziś trudno mi wyjść z szoku. Żałuję jeszcze bardziej, że nie zaczęłam najpierw od książki tak jak to zrobiłam z Władcą Pierścieni. Chociaż kiepski byłby jej los w moich rękach. Tłumaczyć się później w bibliotece dlaczego strony są pofalowane...
Myślałam, że wspomnę coś więcej o wrażeniach po Hobbicie, którego udało mi się w końcu obejrzeć, ale z racji tego, że oglądałam jedno po drugim, GoT totalnie go przyćmił. Nie zmienia to jednak faktu, że 3 godziny minęły mi jak jedna, końcowa scena zaparła dech w piersiach i zanim wyjdzie część druga chyba odnowię sobie książkę.