Pages

15 Dec 2013

Bo ja się za bardzo opierdalam...


Może spróbuję krócej, a częściej. Napisała Matilda ponad miesiąc temu.
Jeśli ktoś nie pamięta na czym zakończyłam swoją islandzka sagę to hydży tu ma linka do ostatniego wpisu.
Tak więc...
Na (nie)szczęście nie mam żadnych zdjęć z tego nieszczęsnego weekendu na kempingu i dwóch dni w terenie, bo w pośpiechu niezdarnie założyłam kliszę gdzieś na ulicy podczas Culture Night, a cholerny licznik wprowadził mnie w błąd odmierzając każdą kolejna klatkę jak gdyby nigdy nic.

Na cwaniaka, bez komplikacji przedostałam się na północną wylotówkę jakbym robiła to całe życie i ledwo wystawiłam rękę zatrzymał się trzydziestoletni student prawa, który wybierał się bodajże na ryby do wioski niedaleko Borgarnes. Czterdzieści minut drogi zamieniło się w dwie godziny, bo żeby zaoszczędzić 50 km przejeżdża się podwodnym tunelem długości około 6 km, który jak na złość był nieprzejezdny z powodu wypadku. Staliśmy jako drugi samochód przed szlabanem, więc równie dobrze mogliśmy to być my. Może dzięki temu, że mnie zabrał oszczędził sobie kraksy. Może. 
Paliliśmy fajki i gadaliśmy o dupie marynie. Wiedziałam, że prawdopodobnie zanim dotrę do Borgarnes będzie już za późno by ruszyć dalej (po co było grzebać się tyle na kempingu), ale nigdzie się nie spieszyłam, więc pffff. Wtedy prawnik obwieścił mi, że w Akureyri na weekend zapowiadają ogromną burzę ze śniegiem włącznie. Super. Aż do weekendu słyszałam to od każdego kogo tylko spotkałam na swojej drodze. Zamiast się załamać stwierdziłam, że ja nie dam rady? JA nie dam rady?? Albo daruję sobie Akureyri aż do przyszłego tygodnia, albo dotrę tam przed weekendem i opuszczę je zanim przyjdzie apokalipsa. W każdym razie nie mam zamiaru zaprzestawać podróży czy broń boże wracać do Reykjaviku.
po lewej przedszkole, po prawej mój parczek otoczony żywopłotem

Wysadził mnie przed mostem, który dzielił mnie od Borgarnes. Próbowałam złapać stopa, ale po nieudanych próbach postanowiłam się jakoś przez niego przeprawić na własną rękę. Pech chciał, że trwały tam jakieś roboty drogowe, więc o ile do połowy szłam wydzielonym chodnikiem tak resztę przedreptałam po jezdni gdzieś między samochodami. Nie musiałam się specjalnie wysilać przy szukaniu miejsca na nocleg bo wzdłuż jedynki obok przedszkola znalazłam mały parko-skwerek, który nadawał się idealnie. Nie wyglądało na to żeby odwiedzały go tłumy, tym bardziej w godzinach nocnych, więc czułam się jak na prywatnym polu namiotowym.
Byłam chora, trochę przybita, a na dodatek coś mi najwyraźniej zaszkodziło. Podejrzewam, że sprawcą problemów żołądkowych było to paprykowe coś co kupiłam do chleba choć nie miałam zielonego pojęcia czym jest. Miało konsystencję śmietany i na początku mi zajebiście smakowało, ale po kilku dniach na samą myśl robiło mi się niedobrze. Powoli zaczęłam odczuwać skutki swojej ubogiej diety i dotarłam do momentu, w którym stwierdziłam że jeśli nie zjem jakiegoś warzywa to umrę.

Obudziły mnie dziecięce wrzaski. Czułam je na ramieniu, więc wyskoczyłam z namiotu jakby się paliło. Pomijając fakt, że miałam wstać o 7 a była 10, zwyczajnie wolałam uniknąć ewentualnej konfrontacji, która wymagałoby jakichś wyjaśnień zważywszy na to, że 150 metrów dalej było pole namiotowe o czym dowiedziałam się dopiero łapiąc stopa.

Zabrała mnie para farmerów mieszkających, o ile dobrze pamiętam, w Búðardalur albo gdzieś w tych okolicach w związku z czym mogli mnie podwieźć jedynie ok. 60 km. Usłyszałam oczywiście o nadchodzącej burzy i przestrogach by tam nie jechać. Chyba zobaczyli, że to co mówią wchodzi mi jednym uchem, a wychodzi drugim, bo na wszelki wypadek dali mi numery znajomych mieszkających pod Akureyri i obiecali powiadomić ich o moim istnieniu. Nie był to największy akt troski i pomocy jaki mnie spotkał na Islandii, ale mnie na niego przygotował. 
Wysadzili mnie w pobliżu nieczynnego wulkanu Baula, gdzie wspięłam się na jakieś wzgórze i zjadłam śniadanko. Porobiłam zdjęcia, które nie istnieją i zeszłam łapać stopa dalej. Nie pamiętam czy szło to opornie czy nie, pamiętam natomiast, że chciałam tam wrócić by zrobić pewne zdjęcie co mi niestety nie wyszło z powodu pogody i pewnych komplikacji noclegowych o czym napiszę w przyszłych wpisach. 
Następny postój miałam w Blönduós skąd dotarłam już z panem biznesmenem do Akureyri, który miał w samochodzie syf jakiego dawno nie widziałam. Swoja drogą, ja nie wiem... zawsze gdy tylko odstawiałam plecak na bok i nie czułam ciśnienia na to by ktoś się zatrzymał, a wręcz przeciwnie - miałam ochotę sobie potańczyć - ktoś musiał akurat podjeżdżać. Życie...

Co do Akureyri powiem jedno - bajka. Lepszego położenia to miasto chyba mieć nie mogło. Góry, góry i jeszcze raz góry, do tego położone na końcu najdłuższego fiordu Islandii. Nie da się opisać tego widoku. Oszalałam. 
Pan biznesmen wyrzucił mnie pod polem namiotowym. Rozważałam by z niego skorzystać, ale recepcja była tymczasowo zamknięta co ułatwiło mi decyzję by iść znaleźć nocleg na własną rękę. Centrum miasta - gdzie mam się niby rozbić na dziko? Przeszłam skrzyżowanie i wlazłam do parku. Czy będę tak perfidna? Będę. Miejsca na rozbicie się tyle, że mogłam przebierać w opcjach. Nie mówię tu o otwartej przestrzeni tylko o zakątkach między/za krzakami/drzewami. Było jeszcze wcześnie, więc usiadłam przy piknikowej ławce koło jakiegoś pomnika i nawiedzana przez koty, które najwyraźniej sprawowały w parku władzę, próbowałam nie zwymiotować jedząc końcówkę tego paprykowego czegoś. Ale w ogóle... Matilda, ja, weszłam do parku i jak gdyby nigdy nic zrobiłam sobie z niego sypialnie. Szaleństwo. No dobra trochę się na głos standardowo dopingowałam, ale dla odmiany w to wszystko wierzyłam. I miałam rację, nikogo specjalnie moja obecność tam nie obchodziła tym bardziej, że schowałam się w głębokiej wnęce między drzewami tak że widać mnie było tylko gdy zeszło się grubo ze ścieżki, albo...wlazło między krzaczory z drugiej strony. Ekhm.

13th day 29.08.13 czwartek

- To wiekopomny dzień dla kilku dzieciaków z Akureyri. Dziś rano wychodząc na plac zabaw zobaczyły w krzakach namiot.
Od 6 rano przestawiałam budzik aż usłyszałam gdzieś w nogach milion głosików krzyczących "blablablabla tjaldalu" albo coś w tym stylu. Zaraz po tym zobaczyłam paluchy wbijające się w tropik i poczułam się jak w filmie grozy. To był jednoznaczny znak do pobudki.  

Akcent humorystyczny na dzień dobry mile widziany zwłaszcza, że musiałam uciekać przed burzą, która miała mnie zmieść z powierzchni ziemi dnia następnego. Póki co pogoda była jednak całkiem znośna. Idąc na stopa zrobiłam sporo zdjęć których utraty nie mogę przeboleć. W dupie kemping, w dupie jakiś Thomas - nie mam zdjęcia tego pięknego krajobrazu, sypialni w krzakach, nie mam tych durnych kaczek. Tak bardzo chciałabym mieć zdjęcie kaczek...
Minęłam dwóch innych autostopowiczów, którzy nie upraszczali sobie sprawy stojąc w nieciekawym miejscu. Tak, łechtałam swoje ego myśląc "oj chłopcy, chłopcy... nie tędy droga" gdy ich mijałam. Taka już ze mnie wielka podróżniczka była.
Zaszłam na stację i gdy z niej wychodziłam zobaczyłam, że chłopcy wzięli ze mnie przykład, a nawet postanowili podkraść mi miejsce. Ponownie ich minęłam uśmiechając się od ucha do ucha. Wesoło przestało mi być, gdy zatrzymał się się przy nich samochód. Już chciałam kląć pod nosem, gdy zza niego wyjechał następny i stanął przy mnie. Od tego momentu włączył mi się w głowie tryb wyścigu. Szybko wsiadłam do samochodu, a odjeżdżając oglądałam w tylnym lusterku jak chłopcy wciąż gramolą się do swojego. Muahaha. Dość prędko nas wyprzedzili... Tyle z wyścigu.
Z początku sądziłam, że jadę z parą Islandczyków, ale szybko wydało się, że dziewczyna na przednim siedzeniu jest Polką. Czułam się jeszcze dziwniej niż podczas rozmowy z tą parą w Hveragerdi. Wtedy też wydało się, że cała ostatnia klisza poszła się ekhm. Wysadzili mnie gdzieś na rozstaju dróg niedaleko jednej z atrakcji turystycznych, wodospadu Godafoss. Totalne pustkowie. Wszystkie samochody jak na złość skręcały tam gdzie oni czyli w stronę Husaviku. Doszłam więc do najbliższej wioski po drodze przełażąc przez drut kolczasty (który swoja drogą był chyba pod napięciem, bo coś jakby mnie od niego odrzuciło przy pierwszej próbie wrócenia na drogę) na jakieś poletko gdzie sobie poskakałam, porobiłam autoportrety, które nie wyszły i ogólnie dobrze się bawiłam w baraniej kupie dopóki nie zaczęło kropić. Dość długo szłam zanim zatrzymał się jakiś samochód, który nie dość, że zapakowany był po dach to na dodatek jechał nie tam gdzie mnie niosło. Ale intencje mieli zacne.

[Właśnie wróciłam z prelekcji na temat Islandii prowadzonej przez Piotra Białobrzeskiego, którego mama mieszka tam dobrych 20 lat, a on sam wyspę odwiedza cyklicznie. Większość z rzeczy, które mówił nie była dla mnie niczym odkrywczym, ale dowidziałam się kilku nowych rzeczy i odświeżyłam sobie to co gdzieś z pamięci uciekło. Ogólnie było przemiło. Piotrek razem ze swoja dziewczyną prowadzi bloga podróżniczego wszedzie.com. Tak jakby ktoś był zainteresowany.] 

Już wtedy byłam lekko podirytowana tym nagłym spowolnieniem w podróży, łapanie stopa szło jak po grudzie porównawszy do tego do czego zostałam przyzwyczajona, a najgorszy "martwy punkt" (jak go nazwałam) był dopiero przede mną. W okolicach Akureyri spodziewałam się większego ruchu. No ale do rzeczy.
W końcu po nie wiem ilu kilometrach wędrówki poboczem zatrzymała się jakaś dobra kobieta, która jechała do pracy niewiele dalej, bo w okolice jeziora Myvatn, czyli kolejnego obleganego przez turystów, ale to tylko i wyłącznie turystów, miejsca. Chyba mogę to z czystym sumieniem potwierdzić, bo faktycznie domów mieszkalnych było tak jak kot napłakał.  Ponoć chodzi o meszki, których jest tam tony i ludzie się wręcz stamtąd wyprowadzają. Przeszłam tamtędy ładnych kilka kilometrów i tak jak ludzi tak nie przypominam sobie obecności meszek (edit: przypomniałam sobie - meszki były i sprawiały, że chciałam sobie uciąć głowę). Może tragiczna pogoda je odstraszyła. Whatever. W każdym razie Pani wysadziła mnie tuż przy rozstaju dróg, które okrążały jezioro, a zaraz za nim znowu łączyły się w "jedynkę". Poradziła mi wybrać tę "górną" (patrząc na mapę). Babka pewnie wie co mówi. Więc idę.
Skały. Same skały. I mech. Na skałach. Samochodów całkiem, całkiem jak na tamte okolice, ale większość jak na złość wybierała tę drugą drogą. Deszcz klasycznie popierduje jakby chciała a nie mógł. Co 15 minut mija mnie jakiś samochód mając mnie serdecznie w dupie. W końcu zatrzymał się jakiś dobry człowiek, który podwiózł mnie cała 5 km, czy coś w tym stylu. Za pół godziny miał jechać w obranym przeze mnie kierunku, czyli wszędzie byle jak najdalej od tego cholernego jeziora, więc obiecał mnie zabrać jeśli mnie zobaczy. Super. Idę więc dalej. Przede mną taki o to baaaaarwny widok.
























Po jakimś czasie zatrzymuje się para turystów. Podwożą mnie kolejne 2-3 km, bo dalej skręcają do muzeum ptaków. Super. Idę więc znowu, podziwiając kolejne baaaaarwne widoki.





























W szkicowniku nie zanotowałam nic na temat tej żmudnej przeprawy, nie wiem czemu, może wolałam wyprzeć to ze świadomości. Pogodziłam się już z tym, że dotrę do najbliższej wioski na pieszo, choć nogi wychodziły mi ustami. Niby była w zasięgu wzroku, ale wciąż dzieliło nas kilkanaście kilometrów. Na szczęście  z opresji uratowała mnie para amerykanów. Łuhu! Czyli jest szansa, że jeszcze tego samego dnia będę w Egilsstadir. 
Przeszłam przez wioskę pieszo (czyt. przez skrzyżowanie) i prawie nie dostałam zawału gdy zamigotał mi w oddali leżący na poboczu koleś przypominający moją miłość z kempingu. Stanęłam kilkadziesiąt metrów za nim i widząc, że nikt na niego nie reaguje pozbawiłam się nadziei na szybki dojazd gdziekolwiek. Stało się jednak tak, że samochód, który minął go bez zawahania, równie pewnie zatrzymał się koło mnie. Gdy zobaczyłam za kierownicą mężczyznę lekko się zaniepokoiłam. Hmm. Sumienie obudziło się za późno? Czy może chce mnie zamknąć w szopie i gwałcić do śmierci? No, ale wsiadłam. Jak już ufać ludziom "bo to Islandia" to na całego. 
Pan Islandczyk okazał się być nieszkodliwy. Im dalej na wschód tym słoneczka więcej, do tego miła rozmowa, przyjemna muzyczka w radiu. No cud miód. Po drodze natrafiliśmy na grupę farmerów spędzających owce z okolicy żeby nie utknęły gdzieś podczas burzy.
Miejsce w którym mnie wysadził choć było totaaaaalnym pustkowiem, było miejscem magicznym. Bajka. Dobił mnie gdy otworzył bagażnik, w którym w klatce siedziała obandażowana sierota czyli piesior tak cudny, że pisząc to zagryzam zęby.
Stałam pośrodku niczego i było mi rozkosznie. Cieszyłam się na myśl, że z pewnością postoję tam dłuższą chwilę. Walnęłam gdzieś plecak i przymierzałam się do zdjęć. Zrobiłam jakieś dwa, ale zobaczyłam nadjeżdżający samochód, więc dla zasady wystawiłam rękę. Przecież na bank się nie zatrzymają. Klasycznie, na złość się zatrzymali. Znowu się nie pobawiłam. Przed 18 byliśmy w Egilsstadir.
robiąc w pośpiechu zdjęcie przez szybę niefortunnie ucięłam lewą stronę stadka. bubu.  





















Pokręciłam się trochę po miasteczku, ale ostatecznie zadecydowałam o pozostaniu na kempingu. Byłam chora, zmęczona i głodna. Poza tym nadchodząca burza. Na niebo widać było już widać jej pierwsze zwiastuny. 
Zapłaciłam w rejestracjo-restauracji i już wbiłam pierwszego śledzia niedaleko jakiegoś samochodu gdy przyszło do mnie dwóch kolesi żeby powiedzieć mi, że mnie stąd zaraz wyrzucą. No tak, zmotoryzowani śpią gdzie indziej. Thomas i... Nie Pamiętam, byli jedynymi mieszkańcami miniaturowego pola i kolejnymi Niemcami, których poznałam. Rozmawiało nam się bardzo dobrze choć tylko z Thomasem mogłam wymienić więcej niż kilka słów. 
Z naszymi zachodnimi sąsiadami to jest tak różnie. Nie ukrywam, sama przez wiele lat jakoś nie przepadałam ani za językiem, ani za sama ideą bycia NIEMCEM. Nauczycielka w liceum przelała czarę goryczy mimo iż czas spędzony na wymianie we Friesoythe wspominam raczej pozytywnie. W każdym razie po niemiecku nie mówię nic a nic i nie wiem czy to właśnie te liczne spotkania czy może naturalnie to we mnie dojrzewało, ale na dzień dzisiejszy chcę uczyć się niemieckiego. Pomysł przeprowadzki do Berlina tez ciągle aktualny.
Planowałam następnego dnia ruszyć dalej, czyli albo wracać tą samą drogą, albo zaatakować lodowiec od drugiej strony. Prawie miesiąc czasu i tylko połowa Ring Road? Nie mogłam na to pozwolić. Zdecydowałam - kierunek Hofn. Tymczasem, mogłam się rozsiąść wygodnie w Egilsstadir i przeczekać najgorsze.

Wiecie jak smakuje kukurydza po dwóch tygodniach jedzenia chleba i herbatników? Najlepiej na świecie. Ambrozja. Gdyby chłopacy nie mieli noża to otworzyłabym tę puszkę zębami.
Gdy poszli zbierać grzyby, ja przeszłam się po okolicy i już na spokojnie obserwowałam usilne próby wydostania się z miasteczka popełniane przez innych hiczhajkersów, którzy wspierali się pomocami tego typu ->
Na środku placu przed stacją paliw stał koleś z ogromnym kręconym lodem. Wyglądało to niedorzecznie. Był jednym z autostopowiczów, których wcześniej minęłam. Nie pamiętam dokładnie, ale byli z Portugalii, albo Hiszpanii... a może Włoch? Nieważne. O czym innym mogliśmy pogadać jak nie o nadchodzącej burzy? Z tym że nasze wersje się różniły. Ja uciekałam Z, a oni uciekali DO Akureyri. Cóż, pozostało poczekać i przekonać się na własnej skórze kto miał rację. Pogadałam jeszcze z końmi, poleżałam na trawie i wróciłam na kemping.
Gdy chłopcy wrócili już ze zdobyczą, siedzieliśmy rozmawiając o cenach piw, mojej przeszłej pracy i o tym, że Islandczycy nie zbierają grzybów choć mają je pod nosem. Było też piwo, whisky i tanie papierosy. Mój organizm nie przyjął tego na klatę (nie zapominajmy, że byłam przeziębiona i faszerowałam się aspiryną) w związku z czym wylądowałam z głową w kiblu. Nietypowy piątek. Nie, nie jest to ironia. Poza tym tfuu, to nie był piątek.





W nocy wiało, owszem, ale to żadna nowość. Gdy wyszłam rano z namiotu również nie zaobserwowałam niczego nadzwyczajnego. Pogoda była... normalna. Zastanawiałam się co u porhiszwłoskich chłopców, którym finalnie udało się złapać stopa. Dopiero kilka dni później, wracając, dowiedziałam się, że najwyraźniej żadnej śmiercionośnej burzy Islandia nie uraczyła. Cóż... tak nieprzewidywalna jest tam pogoda, że cała wyspa przez tydzień ostrzega przed końcem świata, a w jego dzień na niebie nie ma jednej chmurki.
Dzień spędziłam więc czytając książkę w kącie łazienki, stojąc za długo pod prysznicem i zdychając w namiocie. Nawet gdybym sobie na to nie pozwoliła, nie miałabym wiele do gadania. Kręciło mi się w głowie, charczałam jak dziad, nos wypchałam chusteczkami do oporu i leżałam tak od czasu do czasu zasypiając z wyczerpania. Ostatkami sił poiłam się koko mjolk i faszerowałam czekoladą. Pamiętam tez pomidora. Nic poza tym. Zapomniałam nawet by pójść zapłacić za kolejną noc na polu. Obiecałam sobie zrobić to następnego dnia skoro koleś jeszcze sam się nie upomniał.

Nie zrobiłam tego. Jestem przestępcą.
Nie zapłaciłam, nie pożegnałam się z chłopakami, nie jestem godna Islandii. Jest mi z tym źle i w przyszłym roku jeśli będę miała wystarczająco duże środki finansowe to tam pojadę i oddam. Przysięgam.
Zaoszczędzony tysiąc koron pozwolił mi poczynić plany na przyszły, ostatni weekend w Reykjaviku. Oczywiście wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Lepiej bym tego nie wymyśliła.

* * *
P.S. 
Chcę się uczuć norweskiego. Cały internet huczy od Ylvis i ich Foxa tymczasem ja nie mogę odczepić się od tego link i tego link. A zaczęło się niewinnie link. Nie wszystkie filmiki reprezentują humor, który trafia w moje gusta, ale muzycznie chłopaki wymiatają i radośnie śpiewam pod nosem o tym, że utknęłam w swetrze. Po butelce wina bawią mnie nawet najgłupsze. Nawet te po norwesku. 

P.S. 2 
Przez ostatnie 9 lat szukałam filmu, którego zapowiedź widziałam w Kinomaniaku. Niestety zapomniałam tytułu, a jedyne co mi w głowie zostało to jedna scena, ogólny klimat filmu i Skandynawia. Parę dni temu go znalazłam. W pierwszej sekundzie film zdobył moje serce muzyką. Oglądałam, podobał mi się, ale czułam się trochę zawiedziona. Czekałam jednak do końca i to właśnie końcówka mnie zabiła. Nie wiem czy dlatego, że była 6 rano, czy po prostu trafił w moje gusta. Miotają mną ostatnio wątpliwości w ocenie dzieł kultury. W każdym razie polecam, bo film jest znakomity. Hawaje, Oslo.

P.S. 3
Zastanawiam się czy tak jak planowałam wrzucić osobny wpis na temat tego nieszczęsnego "romansu" z kempingu. Nie jestem pewna czy jestem gotowa i wystarczająco zdystansowana, by powtórnie przeżyć to upokorzenie. Zwłaszcza w obliczu ostatnich porażek osobistych. Jestem?

P.S. 4 
Chcę już do Islandiiiiiiiii!

4 comments:

  1. zdjęcia z tego posta są naaajpiękniejsze ze wszystkich z 'relacji' !

    ReplyDelete
    Replies
    1. on co Ty... jeśli nie widziałaś reszty nigdzie indziej to ośmielę się stwierdzić, że najlepsze dopiero przed Tobą ; p

      Delete
  2. świetna relacja, rewelacyjnie się czyta! :)
    to jak, następny przystanek Svalbard i misie polarne? ;)

    ReplyDelete
    Replies
    1. Jeszcze nie. Na razie Islandia podejście drugie!

      Delete