Pages

24 Oct 2013

Droga do Dupy

Na pewno (czyżby?) zdarzyło wam się poznać osobę, która sprawiała nie najlepsze pierwsze wrażenie. Odstająca trochę od towarzystwa, będąca na dystans, z niezbyt zachęcającym do nawiązania znajomości wyrazem twarzy, odzywająca się dopiero gdy ktoś pierwszy zagai i to w sposób bardzo lakoniczny sprawiając przy tym wrażenie znudzonej. Na usta cisnęło wam się "arogant".  Jednak po pewnym czasie okazywało się, że ten milczący pionek to otwarta, rozgadana, energiczna i mega ciepła osoba. Znacie to? 
To ja.
Nie to, że celowo stawiam mur i patrzę komu będzie chciało się przez niego przeskoczyć, nie jest to moją strategią selekcji nowych znajomych. Nigdy sama nie zagaduję do ludzi (no chyba, że jestem pod wpływem pewnych napoi), po prostu. Nie umiem, nie zostałam do tego stworzona czy coś. Bardzo bym chciała, ale albo nawet mi to na myśl nie przychodzi i stoję z boku jak sierota, albo paraliżuje mnie strach i gapię się na kogoś tak długo aż sam podejdzie. 
Na Islandii starałam się jednak nie być tak odpychająca. Potraktowałam to jako zadanie aktorskie. Tylko tak mogłam sprawić by faktycznie ruszyć żwawo z miejsca. Cóż... czasami średnio mi to wychodzi co pokazują zmagania z wydostaniem się z Reykjaviku, ale... 

Kucałam pod rozkładem jazdy grzebiąc w torbie, gdy usłyszałam nad sobą męski głos, który powoli zniżył się do mojego poziomu. Pytał o mapę. Hohoho, do wyboru do koloru kolego. Wysypałam mu naręcze map i wróciłam do gmerania po omacku w milionie rzeczy, dzięki którym moja torba jest dziś smutną, zmemłaną i porwaną płachtą materiału. 

- Jesteś z Polski.
- Skąd wiesz?

I tu jego palec wskazujący na wystające z mojej torby opakowanie wafli ryżowych made in biedronka.
Peter jest Czechem. Ahoj! Z racji tego, że przyjechał na Islandię do koleżanki, nie miał ze sobą namiotu ani żadnego tego typu osprzętu. Co robił na terminalu? Wybierał się na jednodniową wycieczkę do Hveragerdi, najbliżej położonego na południe od aglomeracji Reykjaviku miasteczka, w którym płynie gorąca rzeka. Nie miałam o tym pojęcia, jako że przed wyjazdem jak i po wylądowaniu nie interesowałam się przewodnikami i dociekaniem co, gdzie trzeba zobaczyć. Spotkałam na swojej drodze wielu turystów i każdy mówił gdzie to był, co widział, domagając się rewanżu z mojej strony. "Co ciekawego widziałaś?" Noż do cholery. Wybaczcie, ale dla mnie to pytanie było i będzie kompletnie z dupy. To jak zapytać astronautę co widział będąc zawieszonym gdzieś w kosmosie. Jeśli rozumiecie co mam na myśli. "Widziałam Islandię". Tak zawsze brzmiała moja odpowiedź i to nie dlatego, że nie zapamiętywałam nazw odwiedzanych miejsc, czy zwyczajnie nie zapuszczałam się w oblegane przez turystów punkty. Nie rozmieniam natury na drobne. Tyle. Poza tym gdybym wcześniej wiedziała gdzie, co, jak czułabym presję i miałabym jakieś cele, a na ich braku mi zależało. To miała być swobodna wędrówka. 
Hveragerdi. takie tam widoczki...

Dzięki takiemu podejściu zamiast do Hella trafiłam z Peterem właśnie do Hveragerdi, zostawiając na później cztery z siedmiu kupionych biletów. W portfelu zostało mi 1000 koron. Jakoś niespecjalnie mnie to martwiło, a wręcz czułam potrzebę wydania ich jak najszybciej żeby już nic mi życia nie upraszczało, co skutkowało rozleniwieniem. 
Szliśmy. Pod górę. Cały czas. Peter ze szkolnym plecaczkiem, ja z 12kg na plecach plus 5kg w ręce. Z początku nie dałam sobie pomóc, facet we mnie nie mógł na to pozwolić. Poddałam się gdy zeszliśmy ze ścieżki, a odciski na moich stopach dały o sobie znać. Jak chce nosić, niech nosi. Że niby lżejsze niż jego plecaczek. Niech mu będzie.

Szlaki turystyczne są przereklamowane. Po co iść szlakiem, który doprowadzi Cię do celu, skoro można iść na wprost, zapewniając sobie takie rozrywki jak możliwość porwania przez rwący nurt, bycie wciągniętym przez mokradła ukrywające się pod niewinnymi, zielonymi trawkami, wleźć komuś podczas gry na pole golfowe, przełazić nad albo pod drutem kolczastym i być podgryzanym przez konie. No po co?
Na nic tłumaczenia, że drabinka na drucie raczej nie jest dla nas, a dla farmera, do którego konie należą. Wciąż jeszcze mentalnie tkwiłam w Polsce spodziewając się, że ktoś przybiegnie z siekierą i nas pogoni, mimo, że chwile wcześniej Panowie na polu golfowym, którym weszliśmy pod kije, przywitali nas z uśmiechem. Konie przywitały nas równie entuzjastycznie. James Baxter, w którym zakochałam się momentalnie, nie ukrywał swojego zainteresowanie moją osobą, gardząc trawą, którą podawałam mu na dłoni, a skupiając się początkowo na moich stopach wędrował stopniowo w górę. W jego oczach widziałam pożądanie. Jednak przygoda nie mogła dłużej czekać. Zostawiłam go ze złamanym sercem.


Do celu nie dotarłam jeśli założyć, że był on taki sam jak Petera. Gdy on wspinał się dalej w kierunku pary unoszącej się gdzieś w oddali, ja siedziałam na głazie i upajałam się widokami przysłanianymi stopniowo cieniem fali chmur, która zmierzała w moją stronę. Nie zdążyłam pomyśleć, a zaczęło kropić. Standard. Mżawka nie ustępowała, a nabierała na sile. Mokłam ja, mokły moje rzeczy. Wyruszyłam na poszukiwanie najwygodniejszej drogi do zejścia na dół. To co, przez poletko odwiedzić jeszcze raz mojego końskiego adoratora? Gorzej chyba wybrać nie mogłam.

wygląda na taką ot górkę? znajdź Wally'ego"
Skusiły mnie te śliczne, włochate roślinki. Coś tak niewinnego nie mogło zwiastować katastrofy prawda? Pierwszy błąd, pierwsza lekcja - te urocze sukinsyny (których imienia wciąż nie znam) zwiastują podmokły teren. Wkopałam się w sieć strumyczków przekładanych końskim łajnem. Meszki latały w okół mojej głowy i zaczęłam się zastanawiać czy niepostrzeżenie jeden z koni nie narobił mi na głowę. Jedynym moim ratunkiem było przeskakiwanie między górkami mchu. Deszcz nadal padał, wiatr jak to wiatr sobie pizgał, a ja skakałam skrzętnie planując każdy kolejny ruch. Crash Bandicoot live. Byłam co raz bardziej mokra, buty też do suchych nie należały, ale dawałam radę. Gonna make it! I wtedy wskoczyłam prosto w sięgające po kostki bagienko. Cóż... wybranie trampkopodobnych butów na taką wyprawę nie było zbyt mądrym posunięciem.

Nie musiałam już dbać o to by się nie zmoczyć, deszcz nadal padał, a najlepsze było dopiero przede mną; gdybym nie skąpała się w bagienku, przepadłabym w smyrających po tyłku trawach, dzięki którym byłam już kompletnie mokra od stóp po kolana. Gdybym miała w skrócie opisać stan mojego umysłu, gdy tak szłam z podniesioną głową, przy akompaniamencie chlupotu pod stopami, sprowadziłabym to do memu "I regret nothing".

tak, TE niepozorne roślinki
Nieświadomy niczego Peter, niestety poszedł w moje ślady z tą różnicą, że on miał zaraz wpakować się w autobus i wrócić do ciepłego domku, a mnie czekało znalezienie odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Poszłam na łatwiznę i skierowałam się w stronę widzianego po drodze namiotu. Ktoś najwidoczniej znalazł stały grunt pod nogami o powierzchni na tyle dużej by się rozbić i nie odlecieć przy pierwszym silniejszym powiewie ("powiew" - haha, brilliant). Niestety ten skrawek suchego lądu otoczony był (jak się później okazało z każdej strony) fosą tego samego ścierwa, z którego przed chwilą wyszłam. Akurat wyciągałam nogę z błota, próbując nie stracić buta, gdy z namiotu wychyliła się dziewczęca główka. Mijając namiot przywitałyśmy się serdecznie wymieniając uśmiech pod tytułem "taaaa...".

Kawałek dalej, ale nie za blisko, znalazłam odpowiednie miejsce i po uprzednim zdjęciu butów i skarpetek (tak czy tak przeziębienie jest już w drodze), czując pod palcami przesłodko mięciutki mech, rozbiłam namiot. Udało mi się to zrobić w tej kilkunastominutowej przerwie między kolejnymi opadami deszczu. Przebrałam się, a buty postawiłam na poprowadzonej tuż obok rurze wypełnionej gorącym powietrzem.

Siedziałam tak sobie, gdy z namiotu sąsiadów zaraz za dziewczyną wyszedł chłopak. Z daleka widziałam, że bynajmniej nie jest to dla nich pierwszy taki wypad - nienawidziłam ich za te wygodne trekkingowe buty, warte miliony monet ciepłe ciuchy świecące mi szyderczo po oczach nadrukiem The North Face.
Ewidentnie szli w moim kierunku. Zamiast się schować postanowiłam jak normalny człowiek nie uciekać przed ewentualną interakcją. Wtedy moje ucho wyłapało coś znajomego. Krzyknęłam do nich. Chyba niedosłyszeli, bo chłopak gwałtownie się obrócił i odpowiedział po angielsku. Ehh...

- Jak miło usłyszeć w dziczy swój język

słońce na śniadanie

Szczęki im opadły. Ni cholery nie pamiętam imion, ale podobnie jak ja podróżowali stopem. Byli jedną z tych idealnych, wkurzających par, po których widać, że się dogadują i ogólnie są dla siebie stworzeni; totalna symbioza. Zazdrość mnie zżerała tym bardziej, że chętnie bym sobie takiego chłopca przygarnęła. Cud malina.
Wskazali mi jedyną bezpieczną, w miarę suchą drogę, którą można było się wydostać z naszego królestwa mchu i poszli łazić po górach. Deszcz znowu zaczął padać, więc spojrzałam tylko ze współczuciem na moje butki i zapięłam się w namiocie.

Pobudkę rano zafundowała mi rura, z która wydawała schizujące dźwięki. Słyszałam też jak sąsiedzi zbierają się do wyjazdu. Kiedy zostałam wreszcie sama wyszłam z namiotu i ku mojemu zaskoczeniu święciło słońce. Piękne, błękitne niebo było czyściutkie, więc póki co nie musiałam obawiać się deszczu. Wszystkie mokre rzeczy ułożyłam na rurze i przystąpiłam do porannej toalety. Mając w okół tyle wody nie mogłam nie skorzystać z umycia włosów w rzece. Wzięłam ze sobą plastikową butelkę, którą napełniałam przy każdej możliwej okazji (czyt. dostępie do kranu) i po raz pierwszy podczas tej wyprawy napiłam się pysznej, zimnej, źródlanej wody.
Wróciłam do siebie, założyłam na szyję chustę, włożyłam do niej telefon (DIY stereo) i puściłam ukochany kawałek (link). Dreptałam boso w pełnym słońcu, a wiatr suszył mi włosy. W pobliżu ni żywej duszy. Mało brakowało żebym zaczęła skakać i krzyczeć z rozkoszy. No i najważniejsze... pierwszy raz od kilku dni byłam sucha.

sławetna rura



Deszcz nadal miał wolne, a mi niezwykle przyjemnie szło się poboczem. Mijały mnie dziesiątki samochodów, żaden sam z siebie się nie zatrzymał, mi ręki wystawiać się nie chciało, więc szłam. Odciski dawały o sobie znać coraz bardziej, ale najwidoczniej sprawiało mi to jakąś masochistyczną radość, bo marszu nie przerywałam. Przeszłam 14 km, czyli odległość jaka dzieliła mnie do Selfoss. Po drodze zrobiłam sobie dłuższą przerwę przy przydrożnym punkcie informacyjnym. Położyłam się na wznak na trawie, zapaliłam papierosa i cieszyłam jak głupi do sera machając nogami. Wiem, że w kółko o tym piszę, ale to wtedy po raz pierwszy poczułam tę totalną swobodę. Zero pośpiechu, zero powinności - cóż za ulga. Chyba nigdy nie byłam tak zrelaksowana. Ja, niedorzeczny nerwus.
Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu wstałam, choć niechętnie, i doczłapałam się do miasteczka. Szybko znalazłam się po jego drugiej stronie i zaczęłam aktywnie łapać stopa. Zabrała mnie kobieta w średnim wieku. Kobieta pełną gębą - pokazując mi ręką Hekle po lewej stronie drogi, mówiła o stronie prawej. Początkowo miała mnie wyrzucić w Hella, ale że jechała kawałek dalej do Hvolsvollur to stwierdziłam, że co się będę ten tego... No jednak mogłam się ten tego. Stacja benzynowa i nic więcej. Dochodziła 20, więc wolałam nie ryzykować i poszłam szukać miejsca na rozbicie. Nie było takiej siły, która by mnie zmusiła chociażby sprawdzić ile kosztuje znajdujące się obok pole namiotowe. Poletko nieopodal stacji było idealne. Mała wycieczka do toalety i chop do śpiworka.
kilka kilometrów przed Selfoss

Fifth day, 20.08.13 wtorek
- śniło mi się dzisiaj, że grzebałam w kontenerze za Bonusem i znalazłam dużo bananów. ha-HA!
- autostop chuj
[...]
- buty pełne ślimaków
- piłam kokomjolk. pyszotka
[...]
- padam na ryj. to miłe zmęczenie
- rośnie mi ogromny odcisk na pięcie. nie fajnie. bardzo

Następny dzień nie był zbyt emocjonujący, dlatego nie będę się wysilać tylko spiszę to co napisałam w szkicowniku.

Sixth day, 21.08.13 środa
- lazy day. w warunkach miejskich/domowych oznaczałoby to słuchanie muzyki, malowanie/obcinanie paznokci, maseczki, peelingi i wszelką aktywność zmierzającą do poprawy swojego wyglądu (czyt. opierdalanie się przez cały dzień w domu). W warunkach kempingu lazy day utożsamia się z rainyfuckinwindy day czyli: z okazji zajebiście kurewskiej pogody i ogólnego wyczerpania psychiczno-fizycznego (czyt. nie chce mi się) postanawiam spędzić cały dzień w namiocie (miotanym przez emocje), czytając "Grapevine", pisząc te pierdoły, kontemplując nad własnym życiem, planując przyszłość i przekłuwając wciąż te same pęcherze na stopach
- WAŻNE! wersja "rainy-windy" jest lepsza niż "rainy". silny wiatr strzepuje krople deszczu z tropiku dzięki czemu nie mam w namiocie powodzi 

Czwartek. Tydzień na Islandii wybił. Pobudka o 7:30, szybkie pakowanko zanim zacznie padać i na stopa. Pogoda do dupy oczywiście. 
Ludzie bywają okrutni, przekonałam się o tym wtedy po raz pierwszy i nie ostatni. Jedzie taki jeden z drugim ogromnym, terenowym autem, sam jeden, na tylnym siedzeniu można być dzieci płodzić tyle miejsca, z nieba sika, wiatr zarywa mnie do tańca, a ten omija mnie tak, że szerszy łuk mógłby zrobić tylko zawracając. To przykre.
Nie mam jednak co narzekać bo o 10:30 byłam już w Vik. Śpiewanie "you'd better stop before you go and break my heart" poskutkowało i najpierw zabrało mnie dwóch uroczych staruszków (na tylnym siedzeniu towarzyszyło mi masło), a później młoda belgijska para. Nie mam pamięci do imion.

z punktu widzenia złamanego serca / Hekla
No więc Vik. Kolejna wiocha, której centralnym punktem jest stacja benzynowa. Oprócz tego ładny kościółek na wzgórzu, czarne plaże i pole golfowe u podnóża góry. Nie mam pojęcia, naprawdę nieeeeee mam pojęęęęęcia co miałam w głowie tego dnia, że postanowiłam tam zostać na następną noc. Był ranek, a ja zamiast jechać dalej (lodowiec już tuż tuż) rozsiadłam się u wylotu rotrassgat (idiom określający Islandię jako "asshole of wind"; polecam artykuł link). Była to jedna z dwóch dramatycznych nocy, które jakimś cudem udało mi się przeżyć.


* * *
Ja wiem, to wszystko brzmi jakbym była wygodnicką, zrzędliwą, nieporadną ciapą. Cóż, nie ma wątpliwości, że wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale choć sposób w jaki to piszę może sugerować, że byłam obrażona na cały świat, a Islandia mi zwisała i powiewała, to prawda jest taka, że miałam ubaw jak cholera, a kroki miałam raczej taneczne. Gdyby nie te wszystkie wpadki, nie byłoby o czym pisać, a stosowane przeze mnie zabiegi językowe mają to tylko podkręcić; uwidocznić niedorzeczność sytuacji w jakie sama potrafię się wpakować. 

Random




































17 Oct 2013

Reykjavicka niewola

Szybki rzut oka na mapę (milion map) i cóż... Na mapie wszystko zawsze wygląda prościej. Nie chodzi o to, że się w nich nie orientuję, czy że odległości są w rzeczywistości krótsze lub dłuższe niż te, których się spodziewam. Chodzi o to, że czasami człowiek (czyt. ja) jest durny i nie bierze poprawki na to co pokazuje mapa. Zwłaszcza jeśli nie jest kierowcą. Poza tym mapy są różne. No dobra usprawiedliwiam się trochę, ale no... W każdym razie trochę mi mina zrzedła gdy ta malutka koniczynka po lewej okazała się być tym prawej.

Ja wiem, to takie oczywiste, ale skoro Islenski mógł na Ring Road pomylić kierunki to ja mogłam nie pomyśleć zawczasu, że na takim "skrzyżowaniu" przejścia dla pieszych nie znajdę, a mogę co najwyżej zrobić podkop jeśli nie chcę iść na około. Internecie, gdybyś był wtedy przy mnie... na pewno nie zafundowałabym sobie tych wszystkich atrakcji, które miały przyprawić mnie o śmiech politowanie nad samą sobą.
Wyobraźcie sobie - znalazłam kładkę, chwała nie bogu, i wylądowałam na przystanku (czerwone kółeczko po lewej; drugie to kierunek podróży). Cudownie. No i co, zdawałoby się, że prosta sprawa wsiąść w autobus i przejechać się tych kilka przystanków żeby zbliżyć się jak najbardziej do wylotówki. Nie, nie, nie... nie z Matildą. 
Była niedziela, godzina 15. Z Reykjaviku wyjechałam 24 godziny później.

Islandzka komunikacja miejska - czarna magią. Nie wiedziałam nic począwszy od kwestii biletów po posługiwanie się rozkładem jazy. Tabliczki na przystankach mówiące do mnie kilkunastoliterowymi, podobnymi do siebie nazwami, z nawalonymi do granic możliwości ð æ ö í ú þ á... 
Pierwszą rzeczą jakiej się dowiedziałam to częstotliwość jazdy autobusów - raz na pół godziny. Miałam więc chwile czasu żeby wydedukować, w który wsiąść. Wciąż jednak istniał inny, poważniejszy problem, mianowicie bilet. Uparłam się, że pieniędzmi posługiwać się będę tylko w sytuacjach kryzysowych. Jestem człowiekiem prawym, trauma z dzieciństwa nie pozwala mi łamać prawa bez palpitacji serca, ale z racji tego, że sama wycieczka na Islandię była przełamaniem największych lęków, jazda na gapę w tym momencie była jak przejście przez pustą ulicę na czerwony świetle. 
Zabierając się do napisania tego, próbowałam sobie przypomnieć po kolei każdy swój krok, prześledzić swój tok myślenia tamtego popołudnia i stwierdzam, że rozum mnie wówczas opuścił. Dziś, będąc obytą z rozkładem jazdy pukam się w głowę. Naprawdę nie wiem jak to zrobiłam. 
Nie chce mi się wnikać za bardzo w swoją głupotę, więc postaram się w skrócie. 

Wsiadłam do autobusu, który miał mnie zawieźć przystanek czy dwa dalej, skąd miałam już z łatwością złapać stopa. Pan kierowca widząc debila z plecakiem wpuścił mnie środkowymi drzwiami (czego jak się później dowiedziałam nigdy się nie robi). Poudawałam, że szukam w torbie biletu i widząc, że dojeżdżam na swój przystanek zrezygnowana zapięłam torbę i ustawiłam się przy drzwiach, które się nie otworzyły. Kierowca przez cały autobus wydarł się, że muszę kupić bilet. Te kilka osób w autobusie zwróciło na mnie spojrzenia, a ja spalona ze wstydu i gratulująca sobie w myślach podeszłam do kierowcy. Miałam jedynie 500 isk w banknocie, przy czym bilet to kwestia 350 isk. Kierowca nie wydaje reszty. Stwierdziłam, że ha-HA noł fakin łej! Tak Matilda, trzeba było się jeszcze kłócić po przyłapaniu na próbie jazdy na gapę. Doprawdy, brawo. Nikt w autobusie nie miał rozmienić, koleś się niecierpliwił, ja jako biedna turystka uprzejmie obstawałam przy swoim. Zaczął grzebać w kieszeniach. Wydał mi 100 isk, podał 1,15h bilet i byliśmy kwita. Gdy wysiadłam okazało się, że to nie ten przystanek. Jakżeby inaczej. Żeby nie przedłużać powiem tylko, że jakimś cudem ubzdurałam sobie, że autobus, który przyjechał po kolejnych 30 minutach wywiezie mnie na południe. Coś mi podpowiadało, że jednak nie, ale postanowiłam poddać się sytuacji i jeśli coś chciało żebym jechała na północ to nie miałam zamiaru protestować. 



Tak też się stało. Wysiadłam na ostatnim przystanku w Mosfellsbaer. Kiedy doszłam na wylotówkę zaczynało się ściemniać. Zastanawiałam się czy skierować się na główną drogą, czy może skręcić w głąb wyspy, w tym wypadku do Þingvallavegur. Fakt jednak był tak, że byłam co raz bliższa ucieczki od cywilizacji, więc pozwoliłam sobie na chwilę oddechu. Usiadłam na górce mchu i gapiłam się na powoli zachodzące słońce, czując jak schodzi ze mnie mizantropijny high. W końcu byłam sama ze sobą.

Przez cały miesiąc rzadko kiedy zdarzało mi się łapać stopa stojąc w miejscu. Starałam się przeć do przodu, a i myślałam sobie, że sprawiam w ten sposób wrażenie bardziej zdeterminowanej/zdesperowanej co skusi przejeżdżający samochód by się zatrzymać. W tym wypadku nie było to możliwe. Pobocze znikało w miarę zbliżania się do rzeki, a odcinek ulicy wzniesiony nad nią był zbyt długi by ryzykować przebiegnięcie na druga stronę. Wlazłam wiec w wysokie trawy chcąc zobaczyć jaka jest inna opcja przejścia przez rzekę. Stanęłam przy krawędzi i wyszukałam kilka miejsc, w których dałoby się spokojnie przejść, bez ryzyka porwania przez nurt, niestety zabić mogłaby mnie próba zejścia po maksymalnie stromym zboczu. Rozejrzałam się dookoła. Ha! Po prawej mostek jak wymalowany.



Do samego końca podróży chodzenie wyznaczonymi ścieżkami nie było w moim nawyku, wiec wpuściłam się w mokre krzaczory nie widząc za bardzo co robię. Zrzuciłam plecak i zeszłam po łagodniejszym zboczu nad brzeg tuż obok mini wodospadu. Jedyne co słyszałam to szum wody i przejeżdżających nieopodal samochodów. Było mi tak błogo, że wróciłam na górę i sprawdziłam czy grunt nadaje się na rozbicie namiotu. Ze zbocza wyrastała porośnięta mchem niby-półka, po której nie turlałabym się jak pierwszej nocy w Keflaviku. Ziemia nie była zbyt twarda, ale też nie tak miękka żeby wbicie śledzi nie było możliwe. Decyzja - zostaję. 

Zjadłam swój drug tego dnia posiłek (wafla ryżowego), napiłam się wody, usiadłam na progu namiotu i włączyłam Bjork. Od tak dawna o tym marzyłam. O tym spokoju, tej wolności, tej swobodzie w wyrażaniu emocji, o byciu z samą sobą w otoczeniu dziczy z melodią, która przywoływała na myśl te wszystkie krajobrazy. Teraz nie potrzebowałam wyobraźni. Siedziałam z otwartymi szeroko oczami i uśmiechając się ryczałam, przeżywając najpiękniejszy moment w swoim życiu (do czasu). Pobujałam się trochę w trawie, śpiewałam na całe gardło, rozmawiałam ze ślimakami i Islandią. Zagadałam do tych na górze, w sensie do chmur i słońca, żeby się dogadali i może rano nie spuścili na mnie deszczu, ale...

... niestety. Rano zamiast słoneczka, które położyło mnie spać, przywitał mnie klasyczny płacz z nieba. Bo na Islandii, przynajmniej podczas mojego pobytu, szczególnie w okolicach Reykjaviku, deszcz padał praktycznie bez przerwy. Zmieniało się jedynie jego natężenie. Po pewnym czasie przestałam na niego zwracać uwagę. Cieszyłam się tym, bo choć ogólnie do deszczu nic nie mam, żyjąc w mieście lubię się pogapić przez okno na mokre ulice, czasami w nim pospacerować, to jednak irytuje mnie gdy ostatnią godzinę poświęciłam na układanie włosów. Nie wspominam o okularach. Sądziłam, że wrócę do Polski nadal ignorując jego istnienie jednak okazało się, że w Polsce deszcz jest inny. Ogromne krople z pretensją walą Cię w twarz jakby krzycząc "zejdź mi z drogi!"


- Sun! You... you... you Sun of a bitch!

Warknęłam spoglądając w niebo. Byłam tak zachwycona tą grą słów, że powtarzałam to każdej napotkanej osobie. Zaśmiała się chyba jedna. Nie wiem czy dlatego, że jako jedyna zrozumiała, czy nikt nie potrafi docenić mojego geniuszu. 
Stałam tak śmiejąc się do siebie na głos, czując co raz większe parcie na pęcherz. Zaczęłam śmiać się jeszcze głośniej, do tego złowieszczo, bo przecież mogłam zacząć sikać tak jak stoję. Przestałam kiedy po drugiej stronie rzeki, wyłoniła się grupa jeźdźców galopująca w moim kierunku. Noż kur... Cóż za wyczucie czasu! Zero drzew, nie ma się za czym schować, ciśnie co raz bardziej, a oni jak na złość przerwę sobie robią i stoją. I stoją. Ja gapię się na nich, oni gapia się na mnie, ptaki się drą, deszcz pada i czekam jak debil. Wybuchnęłam śmiechem.


Ruszyłam w głąb wyspy. Szłam, ale długo nikt się nie zatrzymywał. W międzyczasie wyszło słoneczko. Przeprosiłam za wyzwiska mając nadzieję, że wyrozumiale przygrzeje mi tyłek. Przygrzało aż za bardzo. W końcu zatrzymał się samochód. Za kierownicą siedziała starsza kobieta, w zasadzie babcia. Miała z siedem dyszek, ale jak na swój wiek całkiem ogarniała. Nie będę dokładnie relacjonować przebiegu naszej rozmowy bo polegała na ciągłym powtarzaniu jej tego samego. W każdym razie ubolewając nad tym co robię, martwiąc się o mnie niesamowicie, zawróciła samochodem i zawiozła mnie jak myślicie gdzie? Mosfellsbaer oczywiście. Kurwa. Już nie chciałam wdawać się z nią w dyskusje, wiec z rezygnacją wzdychałam na tylnym siedzeniu.
Gdy zatrzymała się na przystanku koło Bonusa, na którym wcześniej wysiadłam, miałam ochotę się rozpłakać. Reykjavik trzymał mnie w garści i nie chciał puścić. 
Rozmieniłam pieniądze w Bonusie kupując kilogramowy bochen tostowego chleba i wpakowałam się do autobusu. Okazało się, że mimo wszystko brakowało mi do biletu 3 koron, więc zaciskając zęby i pięści znowu wrzuciłam pół tysiaka i czekałam na znak od kierowcy kiedy mam wysiąść. Gdybym przy tych wszystkich komplikacjach miała jeszcze do czynienia z polskim typem Pana autobusowego to już chyba wolałabym przesiedzieć cały miesiąc na tym przystanku. Na szczęście Islandczycy do turystów podchodzą bardzo przyjaźnie, więc Pan dokładnie mi wszystko wytłumaczył upewniając się, że zrozumiałam. 
Tak trafiłam na terminal autobusowy Mjodd, skąd wyjeżdżały autobusy poza granice aglomeracji. Sprawdziłam rozkład, spojrzałam na mapę i zdecydowałam - Hella (czyt. Hekla). Na tyle daleko, że nikt nie odwiezie mnie z powrotem, i na tyle blisko, że nie stracę za wiele po drodze. 
Jak się okazało, straciłabym bardzo dużo gdyby nie pewien przedstawiciel płci męskiej, który chciał skorzystać z mojej mapy.


2 Oct 2013

Mama Islandia, babcia Żul


Kocham swój cieplutki, mięciutki śpiworek. Kocham swój smerfowy namiot. Wyznawałam im miłość wielokrotnie za co odwdzięczały mi się doskonale wypełniając swoje przeznaczenie (przynajmniej przez większość podróży). Nie zapominajmy o karimacie - kłaniam się.
Przez kilka lat mojego nastoletniego życia za łóżko służyła mi gąbka grubości karimaty (czyt. spałam na podłodze). Zbyt miękkie podłoże jest dla mnie nie do zniesienia, więc miesiąc w namiocie nie był wyzwaniem, przynajmniej nie ze względu na wygodę...
Tej nocy nie pogoda, nie insekty (których swoja drogą na Islandii NIE MA) czy ograniczona przestrzeń zakłóciły mój sen, lecz nie kto inny jak ludzie oczywiście. Strategiczne myślenie przy wyborze miejsca na rozbicie namiotu tym razem mnie opuściło dzięki czemu bliżej "jadalni" mogłam być tylko kładąc się pod jednym ze stolików. Tak więc noc, chcąc nie chcąc, spędziłam na świętowaniu urodzin jednego z mieszkańców kempingu. Było darcie ryja, rozmowy o dupie marynie i dużo alkoholu, którego skutki odczuł jedynie mój zmysł słuchu. Gdybym doczołgała się do jadali w swoim kokonie, zapewne darłabym ryja razem z nimi. Cóż... zamiast tego kurwałam pod nosem. Zła glista.
Moja frustracja nie wydawała mi się niczym nienormalnym dopóki nie usłyszałam 26 letniej siebie, narzekającej kilka dni później innemu 26 latkowi na to, że grupa ludzi w naszym wieku, w piątkowy wieczór zachowuje się głośno. Gdy kończyłam zdanie w dłoniach pokrytych plamami wątrobowymi trzymałam balkonik, którym podbierałam się w drodze na cmentarz.

Postanowiłam zostać na jeszcze jedną noc i pod wieczór wybrać się popatrzeć na zalane zalanymi ludźmi ulice centrum. Oczekiwanie na zbiorowe pijaństwo wypełniałam sobie bezcelowym łażeniem, które szybko okazało się łażeniem w kółko - cóż, Reykjavik do wielkich nie należy.
Na jednym ze skwerów odpaliłam papierosa i jeszcze nie zdążyłam posadzić swoich szanownych pośladków na ławce, gdy wiedziałam już, że Pan żul, który właśnie wychodzi z krzaków postanowi się przysiąść. Spodziewałam się zapytania o papierosa, moja dłoń spoczywała więc na paczce schowanej w kieszeni, gotowa do poczęstunku. Nic z tych rzeczy. Pan żul wyciągnął własnego papierosa, własne piwko i zwyczajnie zagadał "co tam?". No dobra, nie do końca... Gdy dowiedział się skąd jestem zaczął wykładać mi historię Polski. Normalnie starałabym się ukrócić taki dialog jak najszybciej, ale umówmy się - nie spieszyłam się za bardzo. Byłam tam sama jak palec, z miesiącem czasu, z którym mogłam zrobić co mi się żywnie podoba, a skoro okraść mnie nie było z czego, do gwałtu też zbytnio swoją aparycją nie zachęcałam, stwierdziłam "a co mi tam". Poza tym to Islandia, ekhm... bardziej obawiałam się ataku ze strony owiec.
Tkwiłam w tej rozmowie, wciąż raczej z uprzejmości, gdy Pan żul zaczął gadkę typu "najważniejsze co masz w głowie i w sercu". I wtedy zdarzyło się coś... niespodziewanego.

Ławkę obok siedziało dziewczę i dwóch chłopaków z psem. Wiedziałam o ich obecności, ale byłam zbyt zajęta Panem żulem, wyglądającym jak moja zmarła babcia (męski sobowtór), żeby im się przyjrzeć. W pewnym momencie zza głowy mówiącego coś wciąż Pana żula, ujrzałam przyglądającego się nam jednego z dwóch. Niski blondynek, nie wyglądający jak typowy Islandczyk (jeśli można mówić o istnieniu takowego), raczej jak lekko niedorozwinięty gimnazjalista. Wymieniłam z nim uśmiechy typu "niech sobie dziadek popierdoli" i już długość tej wymiany mnie zaniepokoiła, a i sam uśmiech był mało serdeczny. 
Dziewczyna, która z bliska okazała się początkującą żulicą, podeszła do Pana żula i zapytała o papierosa. Gdy tak sobie gadali w swoim języku, miałam okazję pooglądać sobie całą resztę towarzystwa, które również się przywlekło. Zaczęłam czuć dyskomfort, więc zapaliłam kolejnego papierosa. Obserwujący mnie wciąż opóźniony blondynek odezwał się ze standardowym pytaniem o moje pochodzenia. Niestandardowa była jednak jego reakcja.

- Wiesz... zagrałem w kilku Islandzkich filmach.
- (Eee...?) Ymhy.
- No i w ogóle to jestem też muzykiem, gram w kilku zespołach.
- (EEEE?) ... Fajnie.

Patrzył na mnie jeszcze chwilę oczekująco, chyba z nadzieją, że rzucę się z ławki prosto w jego ramiona i z entuzjazmem przyjmę zaproszenie do kopulacji w najbliższych krzakach. Zamiast tego siedziałam wciąż bez ruchu zastanawiając się co to do cholery miało być.
Choć nie rozumiałam ani słowa z dialogu jaki wywiązał się między całą czwórką wyczułam napięcie. W końcu jednak dość spokojnie odeszli z daleka krzycząc (jak sądzę do mnie) "just go away". 
"Chyba Ty" pomyślałam, bo ku własnemu zdziwieniu poczułam się nagle totalnie bezpieczna przy boku mojej męskiej babci i nie miałam najmniejszej ochoty odchodzić gdziekolwiek. Jak się okazało była to grupka miejscowych ćpunków/dilerów, do których dostałam zakaz zbliżania się i prywatną ochronę.

- Przy mnie jesteś bezpieczna, ode mnie ludzie uciekają. Gdybyś miała tu z kimś problem wystarczy, że do mnie podejdziesz, nikt się do mnie nie zbliża.

Oczywiście żul też człowiek, ale takie spotkania zawsze charakteryzują się zachowaniem pewnego dystansu. Po tym wszystkim mur runął, rozmawialiśmy sobie o życiu jak dobrzy znajomi, nie wzdrygałam się gdy zdarzyło mu się mnie dotknąć. 
Wciąż powtarzał to samo "najważniejsze co masz w głowie i sercu, nie patrz na innych tylko kieruj się tym co czujesz". Banał prawda? 
W momencie totalnego zwątpienia, napotykam kloszarda, który wbija mi młotem do głowy, że moja decyzja była właściwa. Islandia okryła mnie swoim ramieniem i pocałowała w czółko. Śmiałam się w duchu. Tego wtedy potrzebowała.

Trzęsłam się z zimna, sunąc po uliczkach, na których mijałam niektóre z tych ponad 60 (sic!) knajpek/klubów/barów/kafejek. Co mnie zachwyciło to fakt, że w kilku z nich grana była muzyka na żywo. Funk, rock, jazz czy cokolwiek innego. Gęba mi się uśmiechała, łezka zachwytu zwisała z powieki. Boże jakie to było dobre. Nic w stylu Pan przy keyboardzie pytający gdzie się podziały tamte prywatki. 
Miałam ochotę przytulić (i więcej niż przytulić) tych pięknych chłopców, te wszystkie cudownie (czyt. "islandzko") ubrane dziewczyny w wymyślnych fryzurach. Wyobrażałam sobie jak swobodnie by mi się tu żyło i zdecydowałam przekonać się o tym na własnej skórze. Za jakiś czas...  
Około północy zmęczona zimnem wróciłam na kemping mając nadzieję, że nikt nie ma urodzin (uf). 

Poranek jak zwykle zaczęłam od ciepłej kąpieli, podładowania telefonu, spacerku po Internecie i spisaniu kilku zdań w szkicowniku.

3rd day (nie wiem czemu piszę to po angielsku) 18.08.13, niedziela
- pada. kurwa. pada.
- jestem dziś pełna zwątpienia, pogoda mi nie pomaga. nie wiem gdzie będę dziś spać. nie wiem czy ruszyć dziś dalej, w sensie na południe główną drogą, czy może do miasteczka obok, albo innej części Reykjaviju. pieniądze też mi nie pomagają. świadomość, że trochę ich mam, ogranicza mnie.


Musiałam uciec od miasta i ludzi. Ten mały introwertyczny koleś w mojej głowie zasznurował mi usta od środka, zatkał uszy. Po tych dwóch dniach byłam zmęczona, a Reykjavik wciągał mnie żywcem i wiedziałam, że im dłużej tam zostanę tym trudniej będzie wyjechać. Nie było się nad czym zastanawiać - wstałam, zebrałam swoje rzeczy i wyszłam na ulicę nie mając planu ani pojęcia jaki plan mogłabym mieć. Przez następną dobę próbowałam wydostać się ze stolicy (śmiech na sali) i przerażała mnie myśl, że może mi się to nie udać...