Pages

26 Apr 2014

Do wyboru, do koloru

Siedzę, oglądam tutoriale, ucze się i ciesze się jak dziecko wypróbowując wszystko w praktyce. Nigdy nie byłam dobra w kolorowaniu, a żeby jeszcze robić to cyfrowo tak żeby nie wyglądało jak kupa... Nie wiem czemu tak się przed tym broniłam.  
Cztery wersje kolorystyczne (tonalne) starego rysunku. Nie przyłożyłam się w pełni bo byłam zbyt podniecona. Wszystko utrzymane oczywiście w klimatach Adventure Time. Tak wiem - brakuje cieni. Nie wymyśliłam jeszcze jak je zrobić żeby były cieniami, a nie kupą na trawie.
Mnie to kuje po oczach, ale może nie widać - Jake'a przekleiłam z innego rysunku trochę bez sensu, ale kończąc zauważyłam, że zbiegiem okoliczności stoi w podobnej pozycji co "modelka".

Adventure. Lubię to słowo. 

22 Apr 2014

Go home Keaton, you're drunk

Dobra. Dwa tygodnie temu spakowałam swoje życie w 7 kartonów + plecak i skreśliłam na mapie siódme miasto. Era Gdańska się dla mnie skończyła. Nie będzie powrotów. Dwa wspaniałe lata i rok stopniowego obrzydzania mi wszystkiego/wszystkich, wystarczą.

Za trochę ponad miesiąc wsiadam w samolot i robię fruuu. Nic nie zaplanowałam, bo wiem, że wszystko się dobrze ułoży bez zbędnego spinania dupki. Zero oczekiwań - czy wrócę za miesiąc, trzy, czy 12, będę szczęśliwa. Oczywiście krążą mi po głowie różne myśli, które mogłyby w przyszłości być jakimś planem, ale żadnej nie trzymam się kurczowo. Nie planując, nie ryzykuję rozczarowaniem.

Denerwuję się. Minął prawie rok od ostatniego razu i choć przez cały ten czas miałam okazję bardzo często opowiadać o tym jak wspaniałe było to przeżycie, tak pamiętam to już tylko jako opowiadaną przy piwie historię. Historię, którą nie jest dłużej moja.
Tak więc znowu mam czyste konto. Chyba nawet rok temu nie stresowałam się tak jak teraz. Wtedy wszystko działo się tak szybko i spontanicznie. Byłam zbyt zajęta organizacją, by adrenalina zeszła mi poniżej pewnego poziomu, za którym jest tylko płacz i zgrzytanie zębami. Tak jak teraz.
Od kupna biletu, który był chyba najintensywniejszym doznaniem ostatnich sześciu miesięcy, minęło na tyle dużo czasu, że muszę katować się czytaniem własnych wpisów i blogów podróżniczych, żeby zdać sobie sprawę z tego, że już przecież raz to zrobiłam i niedługo będę grzać się w islandzkim słońcu prawie 24h na dobę.

Tak dochodzimy do punktu kulminacyjnego tego wpisu.

Popaliłam za sobą mosty i w Gdańsku, i w domu. Dotarłam do punku, w którym gardzę sobą maksymalnie i nie mieści mi się w głowie jakim potrafię być czasami zgorzkniałym burakiem. Zdążyłam rozsiać ten fakt na tyle szeroko, że brzydzę się pokazać twarz na ulicy. Do tego klasycznie się roztyłam, nie rysuję, nie czytam, nawet muzyki nie słucham.
Cóż to oznacza? To mianowicie, że jestem już na tyle blisko dna, że mogę się od niego odbić. A jak zrobić to najlepiej? Ogarnąć co jest do ogarnięcia i ruszyć na krótki trip, który delikatnie (albo z przytupem) mnie naładuje.

Dałam sobie czas do końca miesiąca, żeby zrobić resztę niezbędnych przed Islandią rzeczy i jeśli w tym czasie znowu jakiś palant, u którego zostawiłam cv, zadzwoni z pytaniem czy studiuję (nie? uuuu... to dziękujemy) to zbieram manatki i jadę. Gdzieś.
Może Dania, może Czechy... Gdzieś blisko. Sugerowałabym się przy wyborze blogiem Islenskiego, ale niestety umarł (smutno mi B., smutno ☹).

Ponadto zaczęłam rozważać możliwość dostania się do Oslo stopem pomimo kupionego biletu lotniczego. Gdy zdałam sobie sprawę z tego jak stosunkowo mały dystans mnie od niego dzieli, nawet drogą lądową (wykluczając prom), zajarałam się tą myślą jak dzika świnia. Nie przesadzam.
A skoro mowa o rozważaniach itp. biorę pod uwagę, a nawet jestem pewna, że w niedalekiej przyszłości będę te wszystkie kilometry pokonywać na dwóch kółkach. Muszę.

No. To tak z ważniejszych newsów.


hmmm...?
Co do tego Keatona na górze, który nie ma nic do tego wszystkiego - powoli wracam do rysowania i tak sobie dzisiaj kombinowałam z cyfrowym kolorowaniem. Muszę powiedzieć, że mi się to spodobało...

Coś jeszcze? Tak. Doszłam do wniosku, że ja + ludzie w jakimkolwiek kontekście, to sprawa przegrana, jeśli nie dla nich to dla mnie. Mogę zostać latarnikiem, albo starym człowiekiem na morzu. Albo skończę jak ten idiota Werter.
Nie mogłabym też nie wspomnieć o serialu dokumentalnym BBC "The Polar Bear Family & Me", który umilał mi ostatnio niedzielne poranki.
A z ostatniej chwili - zakochałam się poskoczkach! No spójrzcie tylko!