Pages

30 Dec 2013

Fatalne zauroczenie

No dobra nadszedł czas na historię romansu roku, który nie doszedł do skutku z tak prostej i oczywistej przyczyny jak to, że jestem największą ciotą na świecie. Jeśli mówi się o facetach, że głupieją przy kobietach to łączę się z nimi w głupocie. Kobiece wdzięki należy zamienić tylko na smutne oczy, długą brodę i koszulę w kratę. Dodatkowy piercing powoduje, że sikam pod siebie. Tak było w tym wypadku. Katastrofa gwarantowana.


Ogrzewałam się właśnie w recepcji campingu po powrocie z Vik, gdy przez szybę dostrzegłam nie wiem co najpierw - gest palacza, śliczny duński sweterek, długą rudo-bląd brodę czy kolczyk w przegrodzie nosa. Serce zamiast w gardle stanęło mi gdzieś w okolicach miednicy i pulsowało gorącem (chyba zacznę pisać dla Harlequina) tak że miałam ochotę się porzygać (może jednak nie). Zacisnęłam pięści, usta i oczy żeby nie wydobyć z siebie niekontrolowanego ryku. Chuć czułam. Chuć i jakąś taką nieokiełznaną ochotę uduszenia go jak to mają w zwyczaju robić małe dzieci ze zwierzątkami. 

Normalny człowiek podszedłby zagadać, ja natomiast siedziałam skulona pod regałem z mapami i relacjonowałam koleżance na fejsdupiu skurcze mojej macicy. I wszystko byłoby jak zwykle, spoglądałabym na niego po kryjomu z nad książki, zupełnie jak jej główny bohater Humbert na Lolitę, tworząc w wyobraźni idealne scenariusze naszej potencjalnej znajomości, ale musiał wszystko zepsuć wychodząc z inicjatywą zapoczątkowując tym moje niechybne stoczenie się na dno dna.
Nie wiem co mi odbiło, bo zawsze byłam pedofilem lubiącym wysokich, chudych chłopców z dłuższymi włosami i gładziutką jak pupcia bobasa twarzyczką (mrrrau), ale podłapałam dzisiejszy trend "na drwala". Ojjj... to był drwal rasowy. Z wyższej półki. Zdecydowanie. Ponoć brali go za Islandczyka, ale nie powiedziała bym...
Mieszkać na kempingu i wyglądać dobrze - to umiejętność, którą zdecydowanie posiadł. Koszula w drobną, fioletową kratkę, zapięta pod samą szyję - chciałam ją z niego zerwać i uciec w kierunku zachodu słońca (byłby suwenir do kolekcji). Nie wspomnę o tym uroczym sweterku. Chłopak jak z reklamy. Podciągnąć tylko rękawy na wysokość łokci i Matilda zalicza K.O. Takie fetysze.
Co do mnie... byłam tego wszystkiego totalnym zaprzeczeniem. Znacznie odchudzoną sylwetkę, z racji pogody chowałam pod tonami ogromnych ciuchów, odrostom powiedziałam dzień dobry, a usta miałam tak spierzchnięte i popękane, że uśmiech bolał. Przy tak krótkim pobycie na kempingu pranie ciuchów nie wchodziło w grę (nie miałyby jak wyschnąć w krainie wiecznego deszczu), więc nie należałam do tych co leżą i pachną, choć pod prysznicem lądowałam prawie tak często jak w toalecie. Makijaż - hahaha, nie. Cóż... ogółem, nie dla psa kiełbasa. Czułam się jak pięcioletnia Matilda oglądająca z wypiekami na twarzy Kevin Sam w domu, jak dziewięcioletnia Matilda z histerią oglądająca w telewizji koncert Kelly Family, jak jedynastoletnia Matilda piszcząca za każdym razem gdy na Vivie puszczają Backstreet Boys. Ten sam poziom żenady.

No więc jak już pisałam sporo czasu podczas Culture Night spędziłam tańcząc w namiocie. Naprawdę trudno było stamtąd wyjść nawet do toi toia stojącego obok. W końcu podjęłam tę trudną decyzję choć cały namiot chodził, totalne szaleństwo, no ale przecież nie będzie mnie przez minutę, co mnie może ominąć nie? Gdy wróciłam po całym namiocie latał pierz i puch z poduszek. Seriously? Ugh... Czasu nie cofnę, więc wracam na swoje miejsce i cieszę się latającymi w powietrzu piórami jak dziecko. Wydawałoby się, że piękniej być nie może kiedy w moje ręce trafia butelka czerwonego wina - pierwszego, prawdziwego alkoholu jakiego na Islandii zakosztowałam. Wszystko to skutecznie odwróciło moja uwagę od fajerwerków, ale nie na tyle żebym od czasu do czasu nie rozejrzała się dookoła.
Mój wzrok automatycznie zatrzymuje się na pewnych elementach ludzkiego wyglądu i tak oto wyłowiłam gdzieś ponad tłumikiem kaptur, brodę i charakterystyczną kratę. Jak mówiłam stylówa "na drwala" jest dziś do zarzygania powszechna, na dodatek było ciemno, a okulary chuja mi dają (żeby chociaż dosłownie...), bo wyrobiłam je na podstawie wystawionej dwa lata temu recepty (idiotka). Nie robiłam sobie nadziei, ale moja głowa zaczęła żyć własnym życiem i jakby mogła to rzuciłaby się w tamtą stronę by tylko móc zweryfikować moje podejrzenia.
Impreza dobiegła końca co było dla mnie o tyle niekomfortowe, że nie miałam pojęcia co ze sobą począć. Nie mam problemu z wychodzeniem na imprezy/koncert/wystawy itp. w swoim własnym towarzystwie, ale jednak miło byłoby mieć do kogo usta otworzyć. Wyszłam z namiotu, odpaliłam papierosa i usłyszałam, że Pan w kraciastej koszuli razem z towarzyszami idzie dalej pić. Cóż... mieliśmy podobne plany, więc chcąc nie chcąc szliśmy w tym samym kierunku. Co raz więcej przemawiało za tym, że to mój chłopak z plakatu. Szłam obok nich, potem za nimi, potem przed nimi, a gdy już nie mogłam znieść żałości jaką sobą reprezentowałam zboczyłam z kursu po piwo.

To była moja pierwsza, ale nie ostatnia wizyta w Dolly. Klub wypełniony był po brzegi, więc weszłam kilka kroków za próg i był to koniec moich możliwości. Wcisnęłam torbę gdzieś między kanapy i dreptałam w miejscu wymieniając uśmiechy z innymi. Ponieważ wciąż byłam trzeźwa i wciąż miałam nadzieję stan ten zmienić, a muzyka nie powalała, zaczęłam się rozglądać jakby tu dojść do baru by kupić najdroższe w moim życiu piwo (850 isk). Gdy odchodziłam od baru natrafiłam wzrokiem na patrzącego na mnie drwala, który okazał się być TYM drwalem. Zadziałał chyba efekt placebo, bo zamiast odejść niewzruszona wypominając to sobie później do usranej śmierci, posłałam mu uśmiech numer 3. Wnioskując po tym co miało miejsce jakąś godzinę później nie był to tak głupi pomysł jak sądziłam, gdy spotkałam się z kamiennym odzewem jego twarzy. Gdybym wiedziała jak to się skończy, wybiegłabym stamtąd z krzykiem. Niestety wróżką nie jestem, więc chwile później niesiona przez tłum tańczyłam tuż u boku drwala, niemal twarzą w twarz. Ja wpatrująca się w niego jak w obrazek, rejestrująca najdrobniejsze szczegóły jego twarzy, ubioru, ruchy, on patrzący wszędzie tylko nie na mnie. Tak, wiem - bez komentarza.
Klub okazał się mieć drugie piętro gdzie udał się drwal z resztą grupy. Odczekałam chwile i poszłam zobaczyć co się tam dzieje. Muzyka znaczni lepsza, ogólnie o wiele przyjemniej, więc skoczyłam do miniaturowego kibla i stamtąd prosto na parkiet. Jakiś starszy Pan próbował mnie zgarnąć do walczyka, gdy uśmiechałam się do pięknych dziewcząt zazdroszcząc im tego, że ciuchy które na sobie mają były w przeciągu ostatniego tygodnia "naprawdę" prane. Następny raz widziałam owego Pana leżącego na podłodze po tym jak dostał od kogoś z buta. Mimo tego zaczynałam się co raz lepiej bawić i nie spieszyło mi się do wyjścia. Pełni radości dopełnił Jedwab (link), który poleciał z głośników i tańczący tuż przede mną pijaniutki Olafur Arnalds (link - kilka utworów + anegdota na temat reklamy wanien i powstania utworu pt. Poland, który swoja drogą jest jednym z moich ulubionych). Jeden z top momentów wyjazdu. Czysta, trzeźwa, radość. Gdy tak zastanawiałam się co, kto, jak i dlaczego przykleił Olafurowi na czoło, poczułam rękę na swoim ramieniu i z ust otoczonych gęsta brodą przyklejonych do mojego ucha usłyszałam:

- I'm leaving but I think you're cute

Albo był ślepy, albo bardzo pijany. W każdym razie zanim pomyślicie, że robię wielkie halo bez powodu - dziewczęta wyobraźcie sobie, że słyszycie coś takiego z ust Deppa, Goslinga, Lawa czy innego takiego, a panowie, że... nie wiem... coś z Sashą Grey może? Cokolwiek tam lubicie.
Ogólnie niebiańskie trąby, miękkie nogi i totalna pustka w głowie. On wyraźnie czekał na reakcję. Ustaliliśmy, że mieszkamy na tym samym kempingu, ale bawiłam się na tyle dobrze, że autentycznie (nie zagrałam tego) wahałam się między zostaniem w klubie, który zaraz zamkną, a wracaniem z przez całe miasto w towarzystwie tego pięknego mężczyzny. Wiadomo co wybrałam...

Znajomi Pana "Drwala" Thomasa, jak się okazało, wyparowali. Oj ty ty... nieźle toś sobie obmyślił.
Irytujący dotychczas deszcz został przez moją świadomość wyparty, a angielski płynął ze mnie czystym miodem. Procenty zaczynały chyba do mnie dochodzić, bo mój paraliż towarzyski wyparował gdzieś w tę zimną noc, a rozmowa z nieznajomym toczyła się własnym, naturalnym torem. Odbijanie piłeczki bez autów. To jedna z tych małych radości, gdy spotykasz kogoś z kim od pierwszej chwili wiesz, że możesz sobie pozwolić na tyle, ile w rozmowie z przyjacielem i nie spotkasz się z niezrozumieniem czy zdezorientowanym/ skonsternowanym wyrazem twarzy. Głupowate skojarzenia, gry słowne, dopowiadanie niestworzonych historii do garści faktów. Brak nudnej, katorżniczej, pierwszej rozmowy sprowadzającej się do wymiany biogramów. W tym wypadku ustaliliśmy skąd pochodzimy, a reszta była czystą przyjemnością. W ciągu spaceru na kemping, który trwał może z godzinkę zdążyliśmy dorobić się własnego żartu. Spotkaliśmy też podpitego Islandczyka, z którym zrobiliśmy sobie małą wymianę językową - klasycznie odrobinę wulgarną i sprośną.
Ale wracając... Moje ogólne wrażenie - facet idealny. Najgorzej na świecie. Póki co mi to nie doskwierało, ale znając siebie wiedziałam, że to początek mojego końca. Gdyby tylko mógł być odrobinę brzydszy...

Na kemping dotarliśmy około 4 rano. Wychyliliśmy kilka kubków wody i ukradliśmy herbatę na czarną godzinę. Gdy zwróciłam się do niego "cute girl" zamiast "cool kid" (wspomniany żart, którego szczegółów zdradzać nie będę) jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas do łóżek. Język zaczynał mi się plątać, zaczęłam się plątać sama w sobie jakby alkohol faktycznie zadziałał z opóźnieniem. Zaraz, zaraz, to by oznaczało, że... zasada "alkohol = lepszy angielski" przestała obowiązywać. Co więcej, weszła na stałe.
Pożegnaliśmy się wyrażając nadzieje rychłego, bo nazajutrz, spotkania.
I na tym kończy się zauroczenie, a zaczyna fatalne.

takie rozrywki...

Pod osłoną nocy, sam na sam, wszystko wydawał się proste. Rano spojrzałam na swój zjarany nos, popękane jak u bezdomnego usta, zmiętolone pod czapką włosy, będąc na dodatek w tym dziwnym, a la kacowym stanie, który idealnie podsumowałam w poście z tamtego okresu:

Snułam się taka pusta po kempingu... Jakbym miała nogi z ołowiu, a czaszkę wypełnioną helem. Intelekt kojarzyłam tylko ze słyszenia. 

Nie wiem czy dna sięgnęłam grając w grę według innych zasad niż reszta, czy gdy spojrzałam na leżący przede mną ser i spytałam "co to?". A może gdy jako jedyna w towarzystwie nie dość, że nie miałam fajek, to prosząc o jedną z zażenowanie przyznałam, że nie umiem jej sobie sama skręcić. Było tego więcej... Niby drobnostki, które w znanym towarzystwie były by powodem niezłego ubawu, ale wtedy... Myślę, że upijając się (łącznie z tym co za tym idzie) nie zrobiłabym z siebie większej idiotki niż przez te kilka godzin prób zaistnienia. Miałabym przynajmniej alibi. Okazję taką, skoro już o tym mowa, straciłam, bo byłam zbyt zajęta samobiczowaniem się w myślach na kanapie w recepcji, podczas gdy Thomas razem ze starym towarzystwem bogatych amerykańskich nastolatków i nowo poznanymi koleżankami z Francji świętowali urodziny jednego z nich. Załapałam się na resztki piwa i łyk genialnej whisky znalezionej w kuchni. Choroba, "niedziela", pms - wszystko na raz. Zostałam pokonana przez samą siebie.

Boże... Historia ta jest tak denna, że nawet nie chce mi się jej kończyć w jakiś bardziej opisowy sposób. Żeby jednak nie pozostawić jej bez wisienki na torcie, na wyobrażenie tego jak baaaaaaaardzo zepsułam swoje pierwsze wrażenie powiem, że szanowny Pan "Drwal" Thomas odrzucił moje zaproszenie na fejsdupiu chwilę po tym, gdy otrzymałam jego błogosławieństwo na owego wysłanie. Siedziałam obok.
Załamałabym się gdybym przywiązywała do fejsa jakąkolwiek wagę, ale wydawało się, że mamy do tego podobne podejście, więc z czystej uprzejmości mógł poczekać z tym aż pójdziemy w swoje strony, albo dodać mnie i wywalić później. Nie mówiąc już o tym, że najlepiej by zrobił odpowiadając "sory, ale nie... ale coś tam.. ale cokolwiek" na moją sugestię wymiany kontaktów. Cóż... jednak taki idealny nie był.

Wszystko to, oprócz chęci by zapaść się pod ziemie, miało też dobre skutki. Obiecałam sobie nigdy więcej nie być taką dupą wołową, co wprowadziłam od razu w życie, przyznając się przed kimś do pewnych przemyśleń i uczuć. Inna sprawa, że było już za późno.

Ta-Daaam! Koniec.

* * *
Nowy Rok za chwilę, więc wszystkim najlepszego i takie tam bzdety. Eh... oby 2014 był jeszcze lepszy niż ten genialny, obfity w moje osobiste sukcesy 2013 (wiedziałam, że trójka w dacie mnie nie zawiedzie). Na taki się zapowiada i taki będzie, o ile zepnę tyłek i skupię się na celu.
Tak, tego Wam życzę - spięcia tyłka! No i świętujcie jak kto może czy będzie to mocno alkoholowa impreza, czy tak jak najprawdopodobniej ja - gry, filmy, książka i zielona herbata! Yo.

P.S. Dalsza, chyba ostatnia, część islandzkiej przygody niedługo... chyba.

24 Dec 2013

Kevin sam w dolinie

Hoł hoł hoł!
Daruję sobie życzenia, bo nie potrafię, ale że są święta to pozwolę sobie na pewną refleksje.
Po raz pierwszy spędzam święta sama (tak sama, SAMA) i powiedzieć muszę, że jest tak spoko jak się spodziewałam... Po raz pierwszy nie obżarłam się na święta (pomijając święta gdy włączył mi się jadłowstręt) jak świnia. Spędziłam z rodzina godzinę na skype i zmęczyłam się tak jak podczas klasycznej kolacji. Na szczęście tym razem mogła po prostu kliknąć "rozłącz".
Z rana włączyłam Kevina samego w domu i oglądałam go oczami 6-letniej Matildy, nie rumieniąc się jak wtedy, ale krzycząc w poduszkę. Do teraz jest ze mną. Zrobiłam też coś co nie dawało mi spokoju od miesięcy. Święta to dobry czas na rozliczanie się ze swoich błędów.
Słuchałam sporo świątecznego jazzu i bluesa. Porysowałam nawet. I nie idę na pasterkę (czyt. nawalić się ze znajomymi). I co najważniejsze - od wyjścia po zakupy nie przebrałam się w piżamę. To jest coś...
To był dobry dzień.



18 Dec 2013

Debil racing


Obiad mistrzów, czyli płatki z mlekiem i piwo. Do dzieła.
Pisząc to słucham Asgeir'a klik i klik i klik. Wczoraj dzięki blogowi Raykjaviczanki odkryłam, że nieświadomie byłam na jego koncercie podczas Culture Night. Nie to mnie jednak załamało najbardziej. Wspominałam kilka postów wcześniej o grupie Hjaltalin, którą się podjarałam ostatnimi czasy. Cóż... grali na tej samej scenie kilka godzin później, gdy ja szalałam w house namiocie. Przejrzałam rozpiskę - ani śladu. Idę się pociąć.

* * *

Od momentu, w którym wyruszyłam z Egilsstadir na południe, zaczyna się moja ulubiona część podróży. Miałam już za sobą podstawowe potknięcia, byłam bardziej świadoma pewnych spraw, moja podróżnicza pewność siebie wzrosła na tyle, że doświadczałam wszystkiego na innym, wyższym poziomie. Wędrówka była bardziej swobodna, w sensie... wyzbyta pewnych psychicznych ograniczeń. Przestałam obawiać się ryzyka choć od powrotu do domu dzieliło mnie co raz mniej czasu. 
Muszę też w tym momencie przyznać się do czegoś zarówno przed Tobą czytelniku jak i przed samą sobą. Byłam na Islandii, doświadczałam jej w jedyny, właściwy dla mnie sposób. Spełniałam jedno ze swoich największych marzeń, a i tak nie wiedzieć czemu, od momentu wylądowania na wyspie odliczałam dni do powrotu poprzedzając liczbę pozostały dni słowami "jeszcze tylko...". Jednak w miarę zbliżana się dnia wylotu mój entuzjazm odnośnie powrotu malał tak samo jak liczba pozostałych dni. 
Zastanawiam się jak wyglądałoby moje nastawienie w przypadku np. dwumiesięcznej podróży. Czy to zniecierpliwienie to kwestia dwóch tygodni potrzebnych by przystosować się do warunków i obranego przeze mnie, a nie praktykowanego nigdy wcześniej, trybu "zwiedzania"? Czy klasyczna zasada, że doceniamy coś dopiero w obliczu straty (hahaha... kto to czyta i wie z czego się śmieję, niech zaśmieje się ze mną)? 
W każdym razie mimo radości jaką sprawiała mi ta podróż, z początku mocno wyczekiwałam jej końca, które to uczucie przeszkadzało mi w odczuwaniu pełnej satysfakcji. 
Ale... nadszedł właśnie ten moment. Może to choroba przelała czarę i resztki spięcia w pośladkach odpuściły, może... nie wiem. Zobaczenie lodowca, chociażby z daleka, było dla mnie zbyt ważne, by powiedzieć sobie "to by było na tyle" tym bardziej, że była sobota, a do Reykjaviku chciałam zjechać dopiero w następny w piątek. Kupa czasu zważywszy na to, że całą Ring Road można zaliczyć w ciągu 16 godzin. Jak więc postanowiłam, tak ruszyłam w stronę Hofn. 

Wielokrotnie pytana byłam przez wożących mnie turystów i Islandczyków - dlaczego akurat tam? Mam tu na myśli każdy wskazany przeze mnie punkt docelowy, nie tylko Hofn. Pisałam już o tym w jednym z pierwszych wpisów, ale się powtórzę. Nie miałam przewodników, nie przeszperałam przed wyjazdem internetów by wiedzieć co, gdzie jest, nie pytałam też napotkanych ludzi co, gdzie widzieli. Miejsca, które na bieżąco wybierałam jako swój następny cel, wybierałam losowo. Analizowałam trochę mapy pod względem ukształtowania terenu itp. ale nie sugerowałam się znaczkami "place of interest". W ten oto sposób, albo lądowałam na pięknym zadupiu, albo uparcie wybijano mi pomysł z głowy aż dawałam zawieźć się we względnie ciekawsze miejsce. Podejście na tyle komfortowe, że mogłam pozwolić sobie na kaprysy, gdy coś zza okna przykuło moja uwagę. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby złapanie następnego stopa nie było pewnikiem, ale to już wiemy...

Trochę sobie pospacerowałam zanim zatrzymała się para koło piećdziesiątki, która podwiozła mnie całe 10 km. Swoją drogą zauważyłam, że o wiele lepiej rozmawiało mi się z ludźmi starszymi niż z równolatkami. Już pomijam to, że moimi głównymi rozmówcami byli mężczyźni/chłopacy, a kobiety/dziewczyny mogę policzyć na palcach jednej ręki, bo to akurat żadna nowość. 
Pogoda na szczęście była spoko, więc jakoś strasznie nie cierpiałam gdy mnie wysadzili. Szybko ich miejsce zastąpiła para turystów - Francuska i Izraelczyk - z którymi przejechałam grube kilometr, bo aż w okolice Djupivogur. 
Słuchajcie... to jest nie do opisania. Takimi serpentynami to jechałam ostatnio z 10 lat temu, nocą do Cisnej w Bieszczadach, z tym że tu jasno, zero drzew, jedziemy z góry w dół, więc cały tasiemiec jak na dłoni. Po prostu szczena na podłodze. Bardzo chciałam zrobić zdjęcie, ale nie byłam w stanie. Zapomniałam nawet o moim leku wysokości. Nie chciałam ani na chwile skupić uwagi na czymś inn... tfu! Nie mogłam, no nie dało się. Poza tym stwierdziłam, że na pewno w internetach znajdę jakieś zdjęcia jakby co... Albo jestem głupia, ale wszyscy wyszli z tego samego założenia, bo nie znalazłam ani jednego żeby pokazać o co chodzi. Ogólnie SZAŁ. 

Miejsce, w którym mnie wysadzili było kolejnym "martwym punktem" gdzie stopa łapałam z dwie godziny. Na Islandzkie warunki to istna wieczność. Na dodatek był to dość nieciekawy punkt na mapie, w którym nie ma za bardzo co podziwiać. Wspominałam już o niedorzecznej mgle? Najzabawniejsze, że ja tu modliła się żeby nie lunął na mnie zaraz deszcz, a w miejscu do którego zmierzałam świeciło słoneczko. Skąd wiem? Ano stąd.


Stałam na środku niczego, a to słoneczko tak sobie szyderczo muahahało z daleka. Sun of a bitch. Oczywiście sumienie nie pozwalało mi sie zatrzymywać, więc parłam do przodu nagrywając z nudów video relacje, których niestety nie mam bo... o tym później. Gadałam o tym jak to za tydzień wychleje tyle "piwsk" ile trzeba będzie żeby chociaż poczuć lekkie zawirowanie (w końcu zaoszczędziłam na kempingu 1000 koron, jakby nie patrzeć to 10 pilsnerów z Bonusa) i o tym, że za mną nic, przede mną nic i... nie pamiętam, ale z tego co wiem gadałam z 8 minut. Taki filmik nagrałam też w noc przylotu, kiedy siedziałam na przystanku autobusowym w Keflaviku, w strugach deszczu i nie wiedziałam co począć. Wspominałam już o tym nie? Łorewa. Takie video pamiętniki nagrywałam dość często czy to nudząc się w namiocie, czy wkurwiając na wiatr. Co ja bym dała żeby je teraz zobaczyć... Smutno mi się robi i tęskno jeszcze bardziej. Już niedługo... Ale dorzeczy. 
Szłam i szłam. I szłam. I nic. Rozważałam nawet w razie czego przejść się do Djupivogur i tam zostać na noc. Było jednak na tyle wcześnie, że dałam sobie jeszcze czas. Jak coś wrócę się te kilka kilometrów, co tam. W końcu zatrzymała się jakaś furgonetka jadąca z naprzeciwka. Wyskoczył z niej nadpobudliwy koleś, głowę dam urwać, że gej, a za nim kolega. Obaj trochę zajeżdżali mi Polakami, ale się nie odzywałam. Obwieścili mi, że jadą tylko na chwile do tej wiochy na D i jeden z nich za pół godzinki będzie wracał do Reykjaviku, więc mnie zabierze. Super duper. Intuicja mówiła mi, ze coś z tym kolesiem jest nie tak, ale zobaczymy... Jakkolwiek nie zaprzestałam marszu z tą różnicą, że teraz był to chód pełen nadziei, lekko taneczny, wesoły, a nie jak dotychczas znudzony, na wpół ugiętych nogach. Stwierdziłam jednak, że i tak stopa łapać mogę, kto wie... Mówić to sobie koleś może. Znałam takich co mówili i więcej na oczy ich nie zobaczyłam. Byłam jednak na tyle ufna, że postanowiłam skorzystać z sytuacji. Walnęłam wszystkie rzeczy na poboczu i wspięłam się na najbliższą górkę z widokiem takim jak na powyższym zdjęciu. Obiecałam sobie, że to zrobię i nie było siły, która by mnie powstrzymała. Tym bardziej, że miejsce było wręcz idealne. Włączyłam to klik i odleciałam. Jak ktoś przetrzyma całość, od 3:48 minuty - to ja. Trochę wyobraźni do cholery. Widzicie to? Widzicie? Nie powiem wam jak się wtedy czułam... 

[Właśnie miałam jedną z tych niekontrolowanych, katastroficznych wizji, w której odtańczyłam swoje na klifie (parę dni później), ale osunęła mi się noga i... choć wyglądam niewyjściowo (czyt. jestem poharatana i pewnie troszkę połamana), jakimś cudem przeżyłam upadek z cholera wie ilu metrów. Problem w tym, że nie mam za bardzo jak wdrapać się z powrotem na górę, ani jak zawiadomić pomoc, bo telefon się utopił, a w pobliżu kilku kilometrów nie ma żywej duszy. Hahaha. To by nie było zabawne.]

prześwietlone. chuj.
Wróciłam do swoich rzeczy, kolesia wciąż nie było. W między czasie zatrzymał się autobus, który zaoferował mi podwózkę (jak sądzę za darmo), ale spasowałam. Na szczęście niedługo potem zabrała mnie para młodych Anglików płci męskiej. Wymieniłam z kierowcą kilka zdań, ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia o czym mówiliśmy, bo nie mam pojęcia co do mnie mówi. Coś odpowiadałam i dawał do zrozumienia, że ma to sens, a może też mnie nie słuchał. Na szczęście gadali między sobą, więc ja miałam spokój. Zatrzymaliśmy się po drodze w jednym z "place of interest" gdzie poprosili mnie bym zrobiła im zdjęcie. Jeden objął drugiego na co zareagowałam automatycznie "awwwww, so cute" i gdy zobaczyłam, że trochę się speszyli dotarło do mnie, że są gejami. Matilda debil. 

Dojechaliśmy do Hofn. Oni zjechali do hostelu, ja poszłam szukać otwartego sklepu. Namiętnie opychałam się wtedy takimi... krakersami tego nazwać nie można... Były większe i nie tak słone... takie... coś a la maca o smaku śmietankowym. Nieważne. W każdym razie działały na zasadzie słonecznika, więc jak już je otworzyłam to niestety... No i właśnie musiałam zrobić nowy zapas. Na szczęście było przed 18, więc zdążyłam do Netto. Nie pamiętam już czy kupiłam piwo, czy pomarańczowe obrzydlistwo, ale coś na pewno. W każdym razie szukałam miejsca by przysiąść na chwile i w spokoju zjeść obiado-kolację. 
Szłam przy brzegu gdzie wiatr odgrywał solówkę. Tyle miałam ze spokoju. Względny spokój znalazłam dopiero na polu golfowym, na które znowu wlazłam przypadkowo, gdzie na chwile zrzuciłam toboły i zachwycałam się widokami. 





















Jak widać pogoda dopisywała. 
Próbując zejść z pola za bardzo się zamotałam i tylko wydłużyłam sobie drogę. Świerzbiło mnie żeby zatrzymać sobie jedną z dziesiątek piłek golfowych porozrzucanych po całym polu, ale ostatecznie odezwały się do mnie wyrzuty sumienia za to nieopłacone pole i zbiłam się po łapach. W tym momencie miałam inny problem - nocleg. Miasteczko było na tyle duże, że rozbicie się na dziko w jego obrębie wydawało mi się niemożliwe, a byłam już zbyt zmęczona żeby próbować z niego wyjść. Na szczęście była ta górka... górka, która zwróciła moja uwagę gdy tylko wjechałam do Hofn. Tak... zaobserwowałam u siebie tendencję postrzeganie otwartej przestrzeni pod kątem jej potencjału noclegowego. Ta górka wyglądała obiecująco. Była odseparowana, obrośnięta iglastymi drzewkami (nie wiem, nie pamiętam, botanika się kłania), do tego piękne widoki, spoko ziemia i "pokój", który zapewniał idealny spokój należyty przy oddawaniu się czynnościom fizjologicznym. Obok pole namiotowe, więc wystarczy się porządnie wydrzeć w razie problemu i ktoś przybiegnie. 
No ale nie było tak kolorowo. To co zobaczyłam gdy tam doszła, lekko mnie zeschizowało, ale kazałam sobie wyluzować i nie marnować dobrej miejscówki. 
Z zewnątrz pięknie, ślicznie...


a w "pokoju" obok namiotu to...

O drzewa oparte były sterty zerwanych gałęzi. Wyglądało jakby ktoś chronił się przed wiatrem. Wszystko to miało sens, dlatego nie zwiałam stamtąd z krzykiem, ale musiałam się powstrzymywać, żeby moja wyobraźnia nie zawędrowała na ścieżki Blair Witch Project. 
Rozbiłam się i podziwiałam zachód słońca pisząc jakieś pierdołki w szkicowniku. 
Nie spodziewałam się, że zmiana kierunku podróży, zaowocuje w ten sposób. Było idealnie, wydawało się, że idealniej nie będzie. Znowu się myliłam. 
Spać poszłam oglądając na dobranoc takie widoki...















W nocy nie spałam najlepiej. Nie mogłam spać przez różne otaczające mnie dźwięki, nad których źródłem się zastanawiałam. Jedno z dużym prawdopodobieństwem zidentyfikowałam - łódź (którą widać na jednym z trzech powyższych zdjęć) wydawała z siebie w równych odstępach czasu jakiś łomot, aż w końcu coś wydało z siebie inny łomot i się utopiło. Gdyby nie to, pewnie do rana nie zmrużyłabym oka zastanawiając się co za psychol siedzi i co kilka sekund wali belką o belkę żebym umarła na zawał. Ale nie to było najgorsze. Przez chwilę słyszałam w okół siebie jakieś szuranie między trawą, chyba nawet jakieś odzwierzęce dźwięki. Byłam sparaliżowana strachem, więc nawet gdybym chciała to bym stamtąd nie zwiała. Zresztą stwierdziłam, że udawanie martwej może się tutaj sprawdzić. Sama nie wiem... czy byłam już tak nieprzytomna, że miałam urojenia, czy był to zwykły sen. Tak się rano zastanawiałam, wahałam nad jedną z tych opcji, aż weszłam na siku do "pokoju" i na jego progu zobaczyłam ptasie nóżki i kupkę zakrwawionych piór. Musielibyście zobaczyć moją minę. Próbowałam sobie przypomnieć czy ten biedny "ptak" leżał tam poprzedniego wieczoru. No chyba bym ka mać zauważyła, prawda? Na szczęście są aparaty. I na NIEszczęście klisza nie zarejestrowała tych szczątków. Czyli tak... nie przyśniło mi się - jakieś zwierzę łaziło w okół mojego namiotu. Sądząc po zerowym uszczerbku na zdrowiu namiotu i mojej osoby nie duże, ale jednak. 

Z rana wbrew moim nadziejom pogoda była chujowa, nie bójmy się użyć tego słowa. Tylko to słowo jest w stanie wyrazić frustrację w momencie gdy plan zbliżenia się do lodowca idzie się ekhm. Tzn. na upartego mogłabym to zrobić, ale nie tak to miało być. Matildo... spokojnie... nie bądź zachłanna, nie wszystko na raz... Niedługo tu wrócisz, będzie piękna pogoda, staniesz przed nim i zobaczysz go tak jak chcesz zobaczyć... Będzie idealnie. Będzie Twój. 
Tak, za pół roku będzie mój. Wówczas wystarczyło mi, że mogłam mu pomachać na do widzenia i ruszyć z powrotem na północ. 
Wystawiłam rękę. Drugi z kolei samochód zatrzymał się i między mną a kierowcą wywiązał się dialog.

- Jedziesz może w okolice Egilsstadir?
- Nie wiem.
- A gdzie jedziesz?
- Nie wiem.
- Ok.

Na moja korzyść. W końcu ktoś kto nie biega z przewodnikiem tylko swobodnie jeździ sobie po wyspie. Podejrzewam, że gdybym miała na to ochotę, mogłabym go w rozmowie tak zakręcić, że jeździłabym z nim kilka dni. Otóż kolega okazał się być kolejnym zachodnim sąsiadem, prawie rówieśnikiem, a do tego fotografem, tematów do rozmów więc nie brakowało. Co najlepsze Pan kolega (którego imienia oczywiście nie zarejestrowałam, coś na T) był na Islandii w pracy, która polegała na fotografowaniu islandzkich dróg w taki sposób żeby można było później nałożyć na nie jakiegoś wypasionego Mercedesa. Problem w tym, że jak pogoda jest, jak już wspomniałam, chujowa, to zdjęć nie ma co robić. I tak Pan kolega sobie jeździł bezwiednie po wyspie szukając NIEchujowej pogody. Czyli w skrócie - koleś w moim wieku został przez swojego pracodawcę wysłany na Islandię (na koszt firmy oczywiście) żeby w ciągu tygodnia zrobił mu 50 zdjęć, za co oczywiście jeszcze mu zapłaci. Nie chcę tu umniejszać pracy jaką trzeba włożyć w to żeby zrobić takie foty, bo jasne, że nie jest to tak prosta sprawa jak gdyby robiło się je dla siebie, ale w tym wypadku wysiłek jest raczej niewspółmierny do korzyści. 
No i tak sobie jechaliśmy, rozmawialiśmy, milczeliśmy, słuchaliśmy muzyki... dobrej muzyki. Tak dobrej, że w pewnym momencie zamarłam. Połączenie dźwięków i widoku za przednią szybą wbiły mnie w siedzenie. Gapiłam się przed siebie jakbym pierwszy raz w życiu otworzyła oczy. Prędkość widoczna po żółtych pachołkach na poboczach drogi, po przerywanej, która wydaje się być ciągłą. Ten delikatny slalom asfaltu, który wije się jak wąż. I te cholerne, stojące w miejscu, majestatyczne góry. Boże. Nawet te czarne chmury nad nami były tam gdzie powinny. To był ten moment. Chciałam wyjąć aparat i to uwiecznić, ale wiedziałam, że to nie ma najmniejszego sensu. Gapiłam się ze łzami w oczach i miałam tylko nadzieję, że T na mnie nie patrzy. Bałam się poruszyć żeby przez przypadek nie zepsuł jakimś słowem czy gestem tego momentu. Robiłam zdjęcia mrugając. Gdy tylko utwór się skończył zapytałam o tytuł. I masz. Słucham go teraz i znowu mam to wszystko przed oczami. Magia. klik

Dojechaliśmy do Egilsstadir i T zapytał czy mnie wysadzić, czy jadę z nim zobaczyć Hengifoss, trzeci co do wielkości wodospad Islandii. Pogoda była jak zwykle, ja nie miałam sprecyzowanego planu co ze sobą pocznę, miasteczko kojarzyło mi się tylko z moim moralnym upadkiem i wciąż było wcześnie, więc pewnie, że jeszcze posiedzę sobie w Twoim ciepłym, wygodnym samochodziku.  
Ale tak między nami... Naprawdę kocham naturę, wszelkie jej wytwory (no może oprócz ważek). Wodospady są piękne i w ogóle, naprawdę, ale jak to Selma w Dancer in the Dark śpiewała "i have seen water, its water that's all". Naprawdę nie widzę, żadnej frajdy w oglądaniu każdego jak bardzo duży by on był, kiedy mija się je na każdym kroku. Nie trzeba wysiadać z samochodu, nie trzeba się nawet tym samochodem zatrzymywać. One są tam wszędzie i sobie spadają. Skoro jednak T chce zobaczyć to proszę bardzo. Szkoda tylko, że T nie doczytał gdzie jedzie i jaka wędrówka nas czeka żeby popatrzeć na spadającą wodę. A należy wspomnieć o tym, że T do atletów nie należał i z bólem słuchałam jak biedny wypluwa tam gdzieś z tyłu płuca.
Ehhh... Doczłapaliśmy się po 20 minutach do Litlanesfoss, czyli innego wodospadu, który znajduje się po drodze do tego większego (a nie mówiłam?). Zrobiłam zdjęcie i okazało się, że durna nie zabrałam kliszy z samochodu, a właśnie pstryknęłam ostatnią klatkę. Obwieściłam T, że jeśli chce niech idzie dalej, ale dla mnie to nie ma sensu. Złapał oddech i wymruczał tylko, że w przewodniki nie napisali, że trzeba iść pod górę... Biedactwo.

Zdecydowałam, że rezygnuję z Egilsstadir o ile T ma zamiar jechać na północ. Tak też się stało, więc opowiedziałam mu o mojej przeprawie w okolicach Myvatn i Reykjahlíð gdzie znajduje się naturalne kąpielisko. Kiedy zbliżaliśmy się do wioski już porządnie lało. Zatrzymaliśmy się pod sklepem i niestety nie miałam innego wyboru jak zdecydować się na pobliskie pole namiotowe. Klasyczne zakupy po taniości czyli piwo i ciastka. W takim miejscu spodziewałam się, że koszty pola nie przekroczą 1000 koron, ale no tak... to cholerne jezioro i kompielisko podbiły cenę do 1500, a zaznaczyć należy, że nie uraczyłam tam takich wygód jak w domku czyli na Reykjavickim polu za 1400. 
Wciąż lało, ale musiałam zacząć rozbijać namiot zanim zrobi się ciemno jak w dupie. Gdy ja zmagałam się z wiatrem i deszczem, T zajadał się bagietkami w samochodzie. 
W pewnym momencie zauważyłam, że z namiotem jest coś nie tak... chyba coś, gdzieś źle włożyłam, albo... Nie. Proszę nie. Tak. Główny, przedni stelaż się złamał. Nieeeeeeeeeeeee... Cóż za wyczucie czasu. Stałam jak sierota wgapiając się z wyrzutem w niebieską płachtę materiału niezgrabnie opierającą się na patykach i nie miałam totalnie pomysłu co zrobić. Tego się nie spodziewałam. Pobiegłam szybko do T, który na szczęście miał taśmę, która na nieszczęście nic a nic mi nie pomogła. Położyłam się nawet na chwile w tym zdechłym worku żeby sprawdzić jakby to było, ale nie było mowy żebym spędziła tam noc. Na szczęście na kempingu jest kuchnia i toaleta. Do wyboru do koloru. 

Kuchnia okazała się być dużym namiotem, w którym było za zimno i wietrznie na robienie czegokolwiek, o spaniu nie wspominając. Zaprosiłam T do wspólnego piwkowania i tak sobie siedzieliśmy rozmawiając jak starzy przyjaciele, wybuchając gromkim śmiechem i pogryzając ciasteczka. Przyniósł mi nawet chleb tostowy, którego nie potrafiły zdzierżyć jego kubki smakowe (nie tylko jego, ale darowanemu...) i kostkę żółtego sera, bo mu wyznałam, że pierwszą rzeczą na którą się rzucę po powrocie będzie poczciwa gouda. 
Boże jaki ten ser był dobry. Yam yam, czyli zupka chińska, mój pierwszy ciepły posiłek na Islandii, też smakowała jak niebo. Zwłaszcza jedzona rękami, bo nie zdołałam wytrzymać do powrotu T, który poszedł do samochodu po sztućce. Ogólnie w obliczu tragedii jaką była utrata namiotu, wieczór był niezwykle udany, a cały dzień z perspektywy czasu mogę uznać za jeden z najciekawszych. Tym bardziej, że nie na tym kończyły się przygotowane dla mnie atrakcje. Muahaha.

Poszłam do łazienki, odbyłam długi, namiętny prysznic w towarzystwie piwa (czemu nigdy wcześniej na to nie wpadłam?) po czym rozłożyłam się z karimatką pod ścianą i skrobiąc w szkicowniku czekałam aż ruch zmaleje. Wykalkulowałam, że jak wstanę o 5 to akurat tak żeby usunąć się z drogi sprzątającej dziewczynie. W międzyczasie każdy wchodzący do kibla przepraszał, że przeszkadza, albo pytał czy może jakoś pomóc. Dwie dziewczyny zaoferowały nawet miejsce w swoim namiocie chociaż i tak już spała w nim nadprogramowa ilość osób. Każdy życzył mi dobrej nocy. Tfu... wróć. Para Francuzów. Już w kuchni się we mnie zbyt mocno wpatrywali gdy opowiadałam T, że noc spędzę w kiblu. Gdy przyszli się umyć też szemrali coś między sobą patrząc na mnie spod byka. Nie zalatywało od nich życzliwością. Jestem prawie pewna, że to oni byli konfidentami. 

Przed północą gdy już układałam się do snu, do łazienki weszła dziewczyna z recepcji z mopem, a za nią starszy Pan, który schylił się nade mną i bardzo delikatnie, z troską zapytał czemu tam leżę. 

- Stelaż od mojego namiotu się złamał i nie miałam za bardzo wyboru, ale proszę się nie martwić, zapłaciłam za pole. Potrzebuję tylko kilku godzin odpoczynku i znikam, nie chcę robić problemu.
- Ale Ty nie możesz tutaj spać!
- Dlaczego?
- Nie możesz! Boże, nigdy wcześniej nam się to nie zdarzyło... co ja... ale... 
- ...
Spojrzał mi prosto w oczy i tym swoim wzrokiem baseta drążył mi w mózgu dziurę. Strategia stosowana przez moją mamę w celu sprawdzenia mojej prawdomówności, która owszem była skuteczna gdy byłam dzieciakiem. Teraz gdy tylko widzę ten wzrok momentalnie wpadam w panikę i nawet gdy nic złego nie zrobiłam spada na mnie poczucie winy za zło całego świata, staje mi w gardle gula, oczy latają na wszystkie strony itp. Nie mogłam się temu poddać, nie w takiej sytuacji. 
- Czy jesteś szczera? Mogę Ci ufać?
Spojrzałam w te jego smutne oczy i bez mrugnięcia, a może nawet robiąc minę zbitego psa powiedziałam:
- Tak. Nie kłamię, mogę Panu pokazać mój namiot.
- Dobra... Powinienem mieć jakiś namiot...a jak nie to powinniśmy mieć jakieś wolne łóżko. Nie możesz spać tu na podłodze. Coś wymyślę. Przyjdę do Ciebie za kilka godzin, zobaczymy co da się zrobić. Zgaszę to duże światło i zapalę nad lustrami żeby nie było tak jasno. Śpij sobie.
Zrobiło mi się strasznie smutno. Na myśl, że ten dobry człowiek mógłby zostać przez kogokolwiek oszukany i że miałabym to być ja, serce mi się kroiło, piłowało, mieliło. 
W końcu udało mi się zasnąć mimo ciągłego sikania nad głową. Szybko jednak zostałam wyrwana ze snu przez staruszka, który znowu przy mnie kucnął.

- Chcesz spać tutaj czy w łóżku?
- Eeee... tutaj?
- Na pewno?
- Tak.
- Dobrze. To śpij sobie spokojnie, nie zrywaj się z rana tylko śpij do oporu. Jak wstaniesz to przyjdź do mnie coś pomyślimy z tym namiotem. Dobranoc.
Uśmiechnął się, pogłaskał mnie po ramieniu i pocałował w czoło.
Boooooooooże. Prawie się tam popłakałam. To wszystko było takie... i jeszcze ten żółty ser. 
Brak mi słów.

Maraton sikania rozpoczął się znowu ok 6-7 rano, więc cóż, trzeba było wstać. I tak musiałam stamtąd możliwie jak najwcześniej wyjść żeby jeszcze tego samego dnia dostać się do Reykjaviku. Nie widziałam już samochodu T, nigdzie też nie kręcił się dziadek. Obiecałam sobie napisać maila do recepcji pola jak tylko dojadę do stolicy. Czas uciekła nieubłaganie zważywszy na to, że startowałam z martwego punktu. Wiedziałam, że to będzie trudny początek i tak też było. 
Postanowiłam tym razem minąć jezioro  z drugiej strony. Nic to nie zmieniło - znowu przeszłam ładny kawał drogi zanim ktoś się zatrzymał. O tyle dobrze, że pogoda była śliczna, słoneczko świeciło, wiatr pizgał jak zwykle, wszędzie owieczki, ładne widoczki. No ślicznie. Nagrałam tam kolejną video relację, z której niewiele można było usłyszeć, bo islandzki wiatr jest największą attention whore z jaką się spotkałam. Przebija nawet Jezusa w gdańskiej Bazylice Mariackiej.  
Zatrzymał się starszy Islandczyk, który nie mówił po angielsku, więc nasza podróż była niekrępująco cicha. Jechał do Akureyri - hallelujah. Gdybym znowu miała tak co kilometr łapać stopa żeby się stamtąd wydostać to nie ręczę za siebie. Po drodze zmusił mnie do zrobienia zdjęcia wodospadowi. Naprawdę zmusił. Na migi. Wysiadłam, zrobiłam zdjęcie i jechaliśmy dalej. Już wiem jak to jest być turystą. Muahaha. 
Wydostanie się z miasta nie było takie proste. Trochę mi to zajęło, a i tak wysadzono mnie gdzieś... gdzieś. Zrobiłam kolejny spacerek do najbliższej wioski gdzie spotkałam innego autostopowicza, Sebastiana, który okazał się być niemieckim Polakiem (do 7 roku życia w Polsce, później Germany). W każdym razie mogliśmy rozmawiać po polsku. Dowiedziałam się, że po moim angielskim nigdy by nie poznał, żem Polką jest, co było bardzo miłe. Skręcił nam po papierosie i staliśmy tak z godzinę nim go pożegnałam i poszłam przed siebie. Wreszcie zabrała mnie szkocka para, z którą też nie za bardzo gadałam, bo... Laska albo miałam PMS, albo wcześniej się popsztykali. Aaaalbo i to i to. Zdaje się, że pochlipywała pod oknem, bo zaciągnęła sobie kaptur po brodę i skuliła gdzieś w kącie drzwi tak, że nawet w boczny lusterku nie było jej widać. Atmosfera była napięta.
Wysadzili mnie w Borgarnes około 18 skąd natychmiastowo złapałam stopa i o 19 byłam w domku. Jechałam wtedy z babką, która wracała właśnie z jakiegoś kursu jogi i medytacji. Nie musiała o tym mówić - było po niej widać. Nie chcę tutaj szastać stereotypami, bo sama jogę kocham, doświadczałam jej dobrodziejstw fizycznie i duchowo, ale jakby to powiedzieć... nie wpływa to tak mocno na sposób postrzegania mojej osoby. Natomiast ona... ton jej głosu, sposób mówienia, wygląd oczywiście... była przesiąknięta tymi klimatami. Źle mi się z nią rozmawiało. Zaczęła gadać o polityce, o edukacji w Polsce. Czułam się jak idiotka, bo naprawdę nie wiedziałam co jej powiedzieć. Na szczęście przez większość drogi słuchała jakiejś audycji radiowej. 

Miałam nadzieję na darmowy kubeczek kawy w punkcie informacji turystycznej, ale niestety ten z automatem był już zamknięty... 
Musze przyznać, że jestem zdziwiona, ale i dumna, że sytuacja z namiotem kompletnie mnie nie ruszyła. Może w innych okolicznościach... Na szczęście wiedziałam o istnieniu magicznego regału, z darmowym stafem, gdzie miałam nadzieję znaleźć albo nowy namiot, albo chociaż jakiś stelaż nadający się do przerobienia. W mniej optymistycznym wypadku mogłam zapłacić za noc i spać w recepcji (już wcześniej ktoś to robił), a w najgorszym zaoferować pomoc na kempingu w zamian za nocleg. Byłam spokojna tym bardziej, że na kempingu pracował Polak. Przynajmniej tak go zrozumiałam. 
Było dobrze. 




P.S. Czy ktoś może mi k... mać powiedzieć dlaczego od połowy postu czcionka jest mniejsza i nie da się tego zmienić? Wrrrr...   

15 Dec 2013

Bo ja się za bardzo opierdalam...


Może spróbuję krócej, a częściej. Napisała Matilda ponad miesiąc temu.
Jeśli ktoś nie pamięta na czym zakończyłam swoją islandzka sagę to hydży tu ma linka do ostatniego wpisu.
Tak więc...
Na (nie)szczęście nie mam żadnych zdjęć z tego nieszczęsnego weekendu na kempingu i dwóch dni w terenie, bo w pośpiechu niezdarnie założyłam kliszę gdzieś na ulicy podczas Culture Night, a cholerny licznik wprowadził mnie w błąd odmierzając każdą kolejna klatkę jak gdyby nigdy nic.

Na cwaniaka, bez komplikacji przedostałam się na północną wylotówkę jakbym robiła to całe życie i ledwo wystawiłam rękę zatrzymał się trzydziestoletni student prawa, który wybierał się bodajże na ryby do wioski niedaleko Borgarnes. Czterdzieści minut drogi zamieniło się w dwie godziny, bo żeby zaoszczędzić 50 km przejeżdża się podwodnym tunelem długości około 6 km, który jak na złość był nieprzejezdny z powodu wypadku. Staliśmy jako drugi samochód przed szlabanem, więc równie dobrze mogliśmy to być my. Może dzięki temu, że mnie zabrał oszczędził sobie kraksy. Może. 
Paliliśmy fajki i gadaliśmy o dupie marynie. Wiedziałam, że prawdopodobnie zanim dotrę do Borgarnes będzie już za późno by ruszyć dalej (po co było grzebać się tyle na kempingu), ale nigdzie się nie spieszyłam, więc pffff. Wtedy prawnik obwieścił mi, że w Akureyri na weekend zapowiadają ogromną burzę ze śniegiem włącznie. Super. Aż do weekendu słyszałam to od każdego kogo tylko spotkałam na swojej drodze. Zamiast się załamać stwierdziłam, że ja nie dam rady? JA nie dam rady?? Albo daruję sobie Akureyri aż do przyszłego tygodnia, albo dotrę tam przed weekendem i opuszczę je zanim przyjdzie apokalipsa. W każdym razie nie mam zamiaru zaprzestawać podróży czy broń boże wracać do Reykjaviku.
po lewej przedszkole, po prawej mój parczek otoczony żywopłotem

Wysadził mnie przed mostem, który dzielił mnie od Borgarnes. Próbowałam złapać stopa, ale po nieudanych próbach postanowiłam się jakoś przez niego przeprawić na własną rękę. Pech chciał, że trwały tam jakieś roboty drogowe, więc o ile do połowy szłam wydzielonym chodnikiem tak resztę przedreptałam po jezdni gdzieś między samochodami. Nie musiałam się specjalnie wysilać przy szukaniu miejsca na nocleg bo wzdłuż jedynki obok przedszkola znalazłam mały parko-skwerek, który nadawał się idealnie. Nie wyglądało na to żeby odwiedzały go tłumy, tym bardziej w godzinach nocnych, więc czułam się jak na prywatnym polu namiotowym.
Byłam chora, trochę przybita, a na dodatek coś mi najwyraźniej zaszkodziło. Podejrzewam, że sprawcą problemów żołądkowych było to paprykowe coś co kupiłam do chleba choć nie miałam zielonego pojęcia czym jest. Miało konsystencję śmietany i na początku mi zajebiście smakowało, ale po kilku dniach na samą myśl robiło mi się niedobrze. Powoli zaczęłam odczuwać skutki swojej ubogiej diety i dotarłam do momentu, w którym stwierdziłam że jeśli nie zjem jakiegoś warzywa to umrę.

Obudziły mnie dziecięce wrzaski. Czułam je na ramieniu, więc wyskoczyłam z namiotu jakby się paliło. Pomijając fakt, że miałam wstać o 7 a była 10, zwyczajnie wolałam uniknąć ewentualnej konfrontacji, która wymagałoby jakichś wyjaśnień zważywszy na to, że 150 metrów dalej było pole namiotowe o czym dowiedziałam się dopiero łapiąc stopa.

Zabrała mnie para farmerów mieszkających, o ile dobrze pamiętam, w Búðardalur albo gdzieś w tych okolicach w związku z czym mogli mnie podwieźć jedynie ok. 60 km. Usłyszałam oczywiście o nadchodzącej burzy i przestrogach by tam nie jechać. Chyba zobaczyli, że to co mówią wchodzi mi jednym uchem, a wychodzi drugim, bo na wszelki wypadek dali mi numery znajomych mieszkających pod Akureyri i obiecali powiadomić ich o moim istnieniu. Nie był to największy akt troski i pomocy jaki mnie spotkał na Islandii, ale mnie na niego przygotował. 
Wysadzili mnie w pobliżu nieczynnego wulkanu Baula, gdzie wspięłam się na jakieś wzgórze i zjadłam śniadanko. Porobiłam zdjęcia, które nie istnieją i zeszłam łapać stopa dalej. Nie pamiętam czy szło to opornie czy nie, pamiętam natomiast, że chciałam tam wrócić by zrobić pewne zdjęcie co mi niestety nie wyszło z powodu pogody i pewnych komplikacji noclegowych o czym napiszę w przyszłych wpisach. 
Następny postój miałam w Blönduós skąd dotarłam już z panem biznesmenem do Akureyri, który miał w samochodzie syf jakiego dawno nie widziałam. Swoja drogą, ja nie wiem... zawsze gdy tylko odstawiałam plecak na bok i nie czułam ciśnienia na to by ktoś się zatrzymał, a wręcz przeciwnie - miałam ochotę sobie potańczyć - ktoś musiał akurat podjeżdżać. Życie...

Co do Akureyri powiem jedno - bajka. Lepszego położenia to miasto chyba mieć nie mogło. Góry, góry i jeszcze raz góry, do tego położone na końcu najdłuższego fiordu Islandii. Nie da się opisać tego widoku. Oszalałam. 
Pan biznesmen wyrzucił mnie pod polem namiotowym. Rozważałam by z niego skorzystać, ale recepcja była tymczasowo zamknięta co ułatwiło mi decyzję by iść znaleźć nocleg na własną rękę. Centrum miasta - gdzie mam się niby rozbić na dziko? Przeszłam skrzyżowanie i wlazłam do parku. Czy będę tak perfidna? Będę. Miejsca na rozbicie się tyle, że mogłam przebierać w opcjach. Nie mówię tu o otwartej przestrzeni tylko o zakątkach między/za krzakami/drzewami. Było jeszcze wcześnie, więc usiadłam przy piknikowej ławce koło jakiegoś pomnika i nawiedzana przez koty, które najwyraźniej sprawowały w parku władzę, próbowałam nie zwymiotować jedząc końcówkę tego paprykowego czegoś. Ale w ogóle... Matilda, ja, weszłam do parku i jak gdyby nigdy nic zrobiłam sobie z niego sypialnie. Szaleństwo. No dobra trochę się na głos standardowo dopingowałam, ale dla odmiany w to wszystko wierzyłam. I miałam rację, nikogo specjalnie moja obecność tam nie obchodziła tym bardziej, że schowałam się w głębokiej wnęce między drzewami tak że widać mnie było tylko gdy zeszło się grubo ze ścieżki, albo...wlazło między krzaczory z drugiej strony. Ekhm.

13th day 29.08.13 czwartek

- To wiekopomny dzień dla kilku dzieciaków z Akureyri. Dziś rano wychodząc na plac zabaw zobaczyły w krzakach namiot.
Od 6 rano przestawiałam budzik aż usłyszałam gdzieś w nogach milion głosików krzyczących "blablablabla tjaldalu" albo coś w tym stylu. Zaraz po tym zobaczyłam paluchy wbijające się w tropik i poczułam się jak w filmie grozy. To był jednoznaczny znak do pobudki.  

Akcent humorystyczny na dzień dobry mile widziany zwłaszcza, że musiałam uciekać przed burzą, która miała mnie zmieść z powierzchni ziemi dnia następnego. Póki co pogoda była jednak całkiem znośna. Idąc na stopa zrobiłam sporo zdjęć których utraty nie mogę przeboleć. W dupie kemping, w dupie jakiś Thomas - nie mam zdjęcia tego pięknego krajobrazu, sypialni w krzakach, nie mam tych durnych kaczek. Tak bardzo chciałabym mieć zdjęcie kaczek...
Minęłam dwóch innych autostopowiczów, którzy nie upraszczali sobie sprawy stojąc w nieciekawym miejscu. Tak, łechtałam swoje ego myśląc "oj chłopcy, chłopcy... nie tędy droga" gdy ich mijałam. Taka już ze mnie wielka podróżniczka była.
Zaszłam na stację i gdy z niej wychodziłam zobaczyłam, że chłopcy wzięli ze mnie przykład, a nawet postanowili podkraść mi miejsce. Ponownie ich minęłam uśmiechając się od ucha do ucha. Wesoło przestało mi być, gdy zatrzymał się się przy nich samochód. Już chciałam kląć pod nosem, gdy zza niego wyjechał następny i stanął przy mnie. Od tego momentu włączył mi się w głowie tryb wyścigu. Szybko wsiadłam do samochodu, a odjeżdżając oglądałam w tylnym lusterku jak chłopcy wciąż gramolą się do swojego. Muahaha. Dość prędko nas wyprzedzili... Tyle z wyścigu.
Z początku sądziłam, że jadę z parą Islandczyków, ale szybko wydało się, że dziewczyna na przednim siedzeniu jest Polką. Czułam się jeszcze dziwniej niż podczas rozmowy z tą parą w Hveragerdi. Wtedy też wydało się, że cała ostatnia klisza poszła się ekhm. Wysadzili mnie gdzieś na rozstaju dróg niedaleko jednej z atrakcji turystycznych, wodospadu Godafoss. Totalne pustkowie. Wszystkie samochody jak na złość skręcały tam gdzie oni czyli w stronę Husaviku. Doszłam więc do najbliższej wioski po drodze przełażąc przez drut kolczasty (który swoja drogą był chyba pod napięciem, bo coś jakby mnie od niego odrzuciło przy pierwszej próbie wrócenia na drogę) na jakieś poletko gdzie sobie poskakałam, porobiłam autoportrety, które nie wyszły i ogólnie dobrze się bawiłam w baraniej kupie dopóki nie zaczęło kropić. Dość długo szłam zanim zatrzymał się jakiś samochód, który nie dość, że zapakowany był po dach to na dodatek jechał nie tam gdzie mnie niosło. Ale intencje mieli zacne.

[Właśnie wróciłam z prelekcji na temat Islandii prowadzonej przez Piotra Białobrzeskiego, którego mama mieszka tam dobrych 20 lat, a on sam wyspę odwiedza cyklicznie. Większość z rzeczy, które mówił nie była dla mnie niczym odkrywczym, ale dowidziałam się kilku nowych rzeczy i odświeżyłam sobie to co gdzieś z pamięci uciekło. Ogólnie było przemiło. Piotrek razem ze swoja dziewczyną prowadzi bloga podróżniczego wszedzie.com. Tak jakby ktoś był zainteresowany.] 

Już wtedy byłam lekko podirytowana tym nagłym spowolnieniem w podróży, łapanie stopa szło jak po grudzie porównawszy do tego do czego zostałam przyzwyczajona, a najgorszy "martwy punkt" (jak go nazwałam) był dopiero przede mną. W okolicach Akureyri spodziewałam się większego ruchu. No ale do rzeczy.
W końcu po nie wiem ilu kilometrach wędrówki poboczem zatrzymała się jakaś dobra kobieta, która jechała do pracy niewiele dalej, bo w okolice jeziora Myvatn, czyli kolejnego obleganego przez turystów, ale to tylko i wyłącznie turystów, miejsca. Chyba mogę to z czystym sumieniem potwierdzić, bo faktycznie domów mieszkalnych było tak jak kot napłakał.  Ponoć chodzi o meszki, których jest tam tony i ludzie się wręcz stamtąd wyprowadzają. Przeszłam tamtędy ładnych kilka kilometrów i tak jak ludzi tak nie przypominam sobie obecności meszek (edit: przypomniałam sobie - meszki były i sprawiały, że chciałam sobie uciąć głowę). Może tragiczna pogoda je odstraszyła. Whatever. W każdym razie Pani wysadziła mnie tuż przy rozstaju dróg, które okrążały jezioro, a zaraz za nim znowu łączyły się w "jedynkę". Poradziła mi wybrać tę "górną" (patrząc na mapę). Babka pewnie wie co mówi. Więc idę.
Skały. Same skały. I mech. Na skałach. Samochodów całkiem, całkiem jak na tamte okolice, ale większość jak na złość wybierała tę drugą drogą. Deszcz klasycznie popierduje jakby chciała a nie mógł. Co 15 minut mija mnie jakiś samochód mając mnie serdecznie w dupie. W końcu zatrzymał się jakiś dobry człowiek, który podwiózł mnie cała 5 km, czy coś w tym stylu. Za pół godziny miał jechać w obranym przeze mnie kierunku, czyli wszędzie byle jak najdalej od tego cholernego jeziora, więc obiecał mnie zabrać jeśli mnie zobaczy. Super. Idę więc dalej. Przede mną taki o to baaaaarwny widok.
























Po jakimś czasie zatrzymuje się para turystów. Podwożą mnie kolejne 2-3 km, bo dalej skręcają do muzeum ptaków. Super. Idę więc znowu, podziwiając kolejne baaaaarwne widoki.





























W szkicowniku nie zanotowałam nic na temat tej żmudnej przeprawy, nie wiem czemu, może wolałam wyprzeć to ze świadomości. Pogodziłam się już z tym, że dotrę do najbliższej wioski na pieszo, choć nogi wychodziły mi ustami. Niby była w zasięgu wzroku, ale wciąż dzieliło nas kilkanaście kilometrów. Na szczęście  z opresji uratowała mnie para amerykanów. Łuhu! Czyli jest szansa, że jeszcze tego samego dnia będę w Egilsstadir. 
Przeszłam przez wioskę pieszo (czyt. przez skrzyżowanie) i prawie nie dostałam zawału gdy zamigotał mi w oddali leżący na poboczu koleś przypominający moją miłość z kempingu. Stanęłam kilkadziesiąt metrów za nim i widząc, że nikt na niego nie reaguje pozbawiłam się nadziei na szybki dojazd gdziekolwiek. Stało się jednak tak, że samochód, który minął go bez zawahania, równie pewnie zatrzymał się koło mnie. Gdy zobaczyłam za kierownicą mężczyznę lekko się zaniepokoiłam. Hmm. Sumienie obudziło się za późno? Czy może chce mnie zamknąć w szopie i gwałcić do śmierci? No, ale wsiadłam. Jak już ufać ludziom "bo to Islandia" to na całego. 
Pan Islandczyk okazał się być nieszkodliwy. Im dalej na wschód tym słoneczka więcej, do tego miła rozmowa, przyjemna muzyczka w radiu. No cud miód. Po drodze natrafiliśmy na grupę farmerów spędzających owce z okolicy żeby nie utknęły gdzieś podczas burzy.
Miejsce w którym mnie wysadził choć było totaaaaalnym pustkowiem, było miejscem magicznym. Bajka. Dobił mnie gdy otworzył bagażnik, w którym w klatce siedziała obandażowana sierota czyli piesior tak cudny, że pisząc to zagryzam zęby.
Stałam pośrodku niczego i było mi rozkosznie. Cieszyłam się na myśl, że z pewnością postoję tam dłuższą chwilę. Walnęłam gdzieś plecak i przymierzałam się do zdjęć. Zrobiłam jakieś dwa, ale zobaczyłam nadjeżdżający samochód, więc dla zasady wystawiłam rękę. Przecież na bank się nie zatrzymają. Klasycznie, na złość się zatrzymali. Znowu się nie pobawiłam. Przed 18 byliśmy w Egilsstadir.
robiąc w pośpiechu zdjęcie przez szybę niefortunnie ucięłam lewą stronę stadka. bubu.  





















Pokręciłam się trochę po miasteczku, ale ostatecznie zadecydowałam o pozostaniu na kempingu. Byłam chora, zmęczona i głodna. Poza tym nadchodząca burza. Na niebo widać było już widać jej pierwsze zwiastuny. 
Zapłaciłam w rejestracjo-restauracji i już wbiłam pierwszego śledzia niedaleko jakiegoś samochodu gdy przyszło do mnie dwóch kolesi żeby powiedzieć mi, że mnie stąd zaraz wyrzucą. No tak, zmotoryzowani śpią gdzie indziej. Thomas i... Nie Pamiętam, byli jedynymi mieszkańcami miniaturowego pola i kolejnymi Niemcami, których poznałam. Rozmawiało nam się bardzo dobrze choć tylko z Thomasem mogłam wymienić więcej niż kilka słów. 
Z naszymi zachodnimi sąsiadami to jest tak różnie. Nie ukrywam, sama przez wiele lat jakoś nie przepadałam ani za językiem, ani za sama ideą bycia NIEMCEM. Nauczycielka w liceum przelała czarę goryczy mimo iż czas spędzony na wymianie we Friesoythe wspominam raczej pozytywnie. W każdym razie po niemiecku nie mówię nic a nic i nie wiem czy to właśnie te liczne spotkania czy może naturalnie to we mnie dojrzewało, ale na dzień dzisiejszy chcę uczyć się niemieckiego. Pomysł przeprowadzki do Berlina tez ciągle aktualny.
Planowałam następnego dnia ruszyć dalej, czyli albo wracać tą samą drogą, albo zaatakować lodowiec od drugiej strony. Prawie miesiąc czasu i tylko połowa Ring Road? Nie mogłam na to pozwolić. Zdecydowałam - kierunek Hofn. Tymczasem, mogłam się rozsiąść wygodnie w Egilsstadir i przeczekać najgorsze.

Wiecie jak smakuje kukurydza po dwóch tygodniach jedzenia chleba i herbatników? Najlepiej na świecie. Ambrozja. Gdyby chłopacy nie mieli noża to otworzyłabym tę puszkę zębami.
Gdy poszli zbierać grzyby, ja przeszłam się po okolicy i już na spokojnie obserwowałam usilne próby wydostania się z miasteczka popełniane przez innych hiczhajkersów, którzy wspierali się pomocami tego typu ->
Na środku placu przed stacją paliw stał koleś z ogromnym kręconym lodem. Wyglądało to niedorzecznie. Był jednym z autostopowiczów, których wcześniej minęłam. Nie pamiętam dokładnie, ale byli z Portugalii, albo Hiszpanii... a może Włoch? Nieważne. O czym innym mogliśmy pogadać jak nie o nadchodzącej burzy? Z tym że nasze wersje się różniły. Ja uciekałam Z, a oni uciekali DO Akureyri. Cóż, pozostało poczekać i przekonać się na własnej skórze kto miał rację. Pogadałam jeszcze z końmi, poleżałam na trawie i wróciłam na kemping.
Gdy chłopcy wrócili już ze zdobyczą, siedzieliśmy rozmawiając o cenach piw, mojej przeszłej pracy i o tym, że Islandczycy nie zbierają grzybów choć mają je pod nosem. Było też piwo, whisky i tanie papierosy. Mój organizm nie przyjął tego na klatę (nie zapominajmy, że byłam przeziębiona i faszerowałam się aspiryną) w związku z czym wylądowałam z głową w kiblu. Nietypowy piątek. Nie, nie jest to ironia. Poza tym tfuu, to nie był piątek.





W nocy wiało, owszem, ale to żadna nowość. Gdy wyszłam rano z namiotu również nie zaobserwowałam niczego nadzwyczajnego. Pogoda była... normalna. Zastanawiałam się co u porhiszwłoskich chłopców, którym finalnie udało się złapać stopa. Dopiero kilka dni później, wracając, dowiedziałam się, że najwyraźniej żadnej śmiercionośnej burzy Islandia nie uraczyła. Cóż... tak nieprzewidywalna jest tam pogoda, że cała wyspa przez tydzień ostrzega przed końcem świata, a w jego dzień na niebie nie ma jednej chmurki.
Dzień spędziłam więc czytając książkę w kącie łazienki, stojąc za długo pod prysznicem i zdychając w namiocie. Nawet gdybym sobie na to nie pozwoliła, nie miałabym wiele do gadania. Kręciło mi się w głowie, charczałam jak dziad, nos wypchałam chusteczkami do oporu i leżałam tak od czasu do czasu zasypiając z wyczerpania. Ostatkami sił poiłam się koko mjolk i faszerowałam czekoladą. Pamiętam tez pomidora. Nic poza tym. Zapomniałam nawet by pójść zapłacić za kolejną noc na polu. Obiecałam sobie zrobić to następnego dnia skoro koleś jeszcze sam się nie upomniał.

Nie zrobiłam tego. Jestem przestępcą.
Nie zapłaciłam, nie pożegnałam się z chłopakami, nie jestem godna Islandii. Jest mi z tym źle i w przyszłym roku jeśli będę miała wystarczająco duże środki finansowe to tam pojadę i oddam. Przysięgam.
Zaoszczędzony tysiąc koron pozwolił mi poczynić plany na przyszły, ostatni weekend w Reykjaviku. Oczywiście wszystko potoczyło się zupełnie inaczej. Lepiej bym tego nie wymyśliła.

* * *
P.S. 
Chcę się uczuć norweskiego. Cały internet huczy od Ylvis i ich Foxa tymczasem ja nie mogę odczepić się od tego link i tego link. A zaczęło się niewinnie link. Nie wszystkie filmiki reprezentują humor, który trafia w moje gusta, ale muzycznie chłopaki wymiatają i radośnie śpiewam pod nosem o tym, że utknęłam w swetrze. Po butelce wina bawią mnie nawet najgłupsze. Nawet te po norwesku. 

P.S. 2 
Przez ostatnie 9 lat szukałam filmu, którego zapowiedź widziałam w Kinomaniaku. Niestety zapomniałam tytułu, a jedyne co mi w głowie zostało to jedna scena, ogólny klimat filmu i Skandynawia. Parę dni temu go znalazłam. W pierwszej sekundzie film zdobył moje serce muzyką. Oglądałam, podobał mi się, ale czułam się trochę zawiedziona. Czekałam jednak do końca i to właśnie końcówka mnie zabiła. Nie wiem czy dlatego, że była 6 rano, czy po prostu trafił w moje gusta. Miotają mną ostatnio wątpliwości w ocenie dzieł kultury. W każdym razie polecam, bo film jest znakomity. Hawaje, Oslo.

P.S. 3
Zastanawiam się czy tak jak planowałam wrzucić osobny wpis na temat tego nieszczęsnego "romansu" z kempingu. Nie jestem pewna czy jestem gotowa i wystarczająco zdystansowana, by powtórnie przeżyć to upokorzenie. Zwłaszcza w obliczu ostatnich porażek osobistych. Jestem?

P.S. 4 
Chcę już do Islandiiiiiiiii!