Pages

19 Nov 2013

Dzbanek pleśnieje

Śniło mi się, że miałam dwa szczury, z którymi rozmawiałam o tym, że przed wyjściem z domu mogłabym z łaski swojej wymienić im trociny. Śniło mi się, że mieszkałam z gadającym niedźwiedziem (wyglądającym jak ten z Niedźwiedź w Wielkim Niebieskim Domu) i nie była pewna czy mogę mu ufać, że mnie nie zje. Śniły mi się ryby, które... lepiej żeby nikt się nie dowiedział.
Potrzebuję zwierzaka.


















I tak w kółko. Narysowane gdzieś między 3 a 7. Ratunku.
P.S. Supernatural powinno skończyć się kilka sezonów wstecz. Nigdy nie było to dzieło wybitne ani pod względem scenariusza, ani aktorstwa, ale c'mon... jak to oglądam mam ochotę zrobić sobie krzywdę.

10 Nov 2013

Misie

Włamałam się dziadkowi do szafki. Wzięłam pierwsze lepsze akwarele, cienkopis, kilka pędzli i arkusz pożółkłego papieru, bo póki co jestem biedna i własnych kupić nie mogę. Jak tak spojrzałam na asortyment jakim dziadek dysponuje, a który często gęsto nie był ani razu używany, to aż mnie w dołku ściska na myśl co bym z tym zrobiła. Może w końcu się zbiorę i oficjalnie zapytam czy mi coś "pożyczy". Póki co mam nadzieję, że się nie zorientuje. Tak jak z winem.
Tak więc eksperymentuję z akwarelami, a w zasadzie się ich uczę, bo a niech mnie - wydaje się to takie banalne, maznąć tu, maznąć tam i jest ok. Hahahahaha, NIE. Na razie opanowałam barwienie papieru, tworzenie bazy (to niebieskie ). Chyba.
No... tak że wrzucam kilka mniej lub bardziej udanych wersji czegoś co miało być spóźnionym prezentem urodzinowym, ale chłopiec na rysunku nie jest podobny do żyjącego obecnie hen daleko stąd oryginału, więc jest to po prostu jakiś tam sobie ładny chłopiec.
Następne jak tylko zwędzę dziadkowi jakiś papier.
Poza tym:
- śniło mi się, że wystawiłam w internecie ogłoszenie o dawaniu korepetycji z fizyki
- chcę psaaaaaaa!


naciapane


7 Nov 2013

Nope



Szukając miejsca na rozbicie namiotu trafiłam na kolejne pole golfowe. One tak po prostu wyrastają ni z tego ni z owego, placki krótko przyciętej trawki pośród krajobrazu, po którym byś się czegoś takiego nie spodziewał. Stwierdziłam, że nie będę aż tak perfidna i ulokuję się gdzieś pomiędzy dołkami, w miarę możliwości osłaniając się przed wiatrem. Niewiele to dało. W chwile po tym gdy zrobiłam to zdjęcie, zaczęło padać i nie przestało aż do... tak naprawdę nie wiem. Całą noc na wpół przytomna, zasypiając tylko w chwilach względnego spokoju, na minutę czy dwie, czekałam na poranek. Wiatr targał namiotem we wszystkie strony, przy silniejszych epizodach trzymałam więc stelaż błagając by się nie złamał, przynajmniej nie w tym momencie. Byłam przerażona, ale jednocześnie nadzwyczaj opanowana. Wiatr był jak gderająca nad głową swojemu facetowi baba, której chciałoby się przymknąć ryj, ale wiadomo... Leżałam podminowana, chciało mi się krzyczeć, ale na nic tu dyskusje...

W końcu samochody zaczęły znowu jeździć, ale pogoda nie odpuszczała. Zaczęłam się zbierać już nawet nie starając się ochronić przed deszczem. Na szczęście byłam na tyle mądra, że zapakowałam wszystkie ciuchy w tę niezniszczalną folię, w której kurierzy dostarczają paczki (chyba pierwszy raz coś czego nie wyrzuciłam, bo "może się przydać" faktycznie się przydało). Ja natomiast byłam kompletnie mokra. Do bielizny. Zastosowałam wcześniej sprawdzony patent zakładając worki na buty, ale nie na wiele to się zdało, bo gdy tylko ruszyłam z miejsca, wiatr wpychał mnie w każdą mijaną kałużę. Nie było mi już tak zabawnie.

Wracać do Reykjaviku czy łapać stopa w stronę Hofn? Nie wiadomo jaką pogodę zastanę dalej, ale perspektywa powrót do miasta, z którego tak trudno było się wygrzebać niespecjalnie napawała mnie entuzjazmem. Zdecydowałam - pojadę tam gdzie pierwszy zatrzymany samochód. Zatrzymał się w końcu jakiś litościwiec, który jechał tylko do "centrum" Vik. Z początku nie chciałam mu się pchać taka mokra, w końcu to tylko kilkaset metrów, ale nalegał. Gdy otworzyłam drzwi, te z hukiem wyrwały mi się z dłoni, a zamknięcie ich pod wiatr wymagało ode mnie użycia super mocy. Spojrzał na worki na moich nogach. Chciało mi się śmiać.
Ledwo zdążyłam się rozsiąść, a już musiałam wysiadać.

Szłam w stronę Reykjaviku wystawiając rękę również na samochody jadące w przeciwnym kierunku. Gdy minęłam tablicę z cenami paliwa, odwróciłam się i zauważyłam stojącego przy niej autostopowicza. Nie miałam na sobie okularów, bo przecież deszcz... Nieostra sylwetka do mnie pomachała. Hę? Lekko zdezorientowana stwierdziłam, że co mi tam, podejdę pogadać. W połowie drogi złapałam się za głowę, bo chwilę później stanęłam przed uśmiechającym się szeroko Peterem.
Pośmialiśmy się z moich worków, ponarzekaliśmy na pogodę i rozważałam nawet zabranie się z nim, ale w końcu podjęłam męską decyzję i wzięłam udział w konkursie "kto pierwszy złapie stopa". Ustawiłam się po drugiej stronie, tuż obok dróżki prowadzącej do kempingu, z którego po chwili wyjechała starsza para włochów. Ułożyłam swój mokry tyłek na tylnym siedzeniu i przez następne 1,5 godziny wmawiałam sobie, że jest mi ciepło, od czasu do czasu wymieniając kilka zdań ze słodka włoską mamusią. Już nie miałam nic przeciwko powrotowi do Reykjaviku. Perspektywa gorącej kąpieli wygrywała, a co więcej przypomniałam sobie, że na dzień następny odbywa się Culture Night, z przegapieniem której trudno było mi się pogodzić gdy wyjeżdżałam z miasta. Moja kondycja psychiczna wróciła więc do normy, a ciało z każdym kolejnym kilometrem rozluźniało się co raz bardziej. Po kartoniku soku pomarańczowego, który dobrodusznie został mi kupiony, odleciałam.

Zostałam wysadzona gdzieś pod Reykjavikiem skąd szybko zabrał mnie chyba najbardziej entuzjastycznie nastawiony do rozmowy człowiek jakiego spotkałam w trakcie całego pobytu. Był typem przebojowego Pana Zbyszka biorącego udział w teleturnieju; trochę nadpobudliwy i niewątpliwie podekscytowany udziałem w  telewizji, rzucający sucharami na lewo i prawo. Jazdy z polską wersją bym nie zniosła, islandzka natomiast podładowała mi baterie i żałowałam, że nie mogę pogadać z nim dłużej. Gdy w końcu wyrzucił mnie w samym centrum, sama się zdziwiłam jak szczęśliwa byłam, że znów tam jestem.

z internetów
W ratuszu, którego za ratusz nigdy bym nie wzięła, zabawiłam z dobre pół godziny. Jedna z tych rzeczy, którą wrzuciłabym na listę małych przyjemności - założenie suchych ciuchów po ulewie. Do tego wszystkiego posadzka w kiblu była podgrzewana (albo tylko moje zmysły zdążyły zwariować). Toalety na stacjach, kempingach, w budynkach użytku publicznego... oj dużo ich było. Ciepło, dach nad głową, woda, prywatność... czego chcieć więcej. W jednej zmuszona byłam spać, ale o tym później.
Skoczyłam do banku, wybrałam na tyle dużo kasy by móc śpiewać pod nosem wers piosenki Die Antwoord i zamiast pójść od razu na pole krążyłam po mieście szukając szczęścia (czyt. darmowej kawy w punkcie informacji turystycznej).

Po tygodniu w dziczy tak się zaraz wykąpię, że nikt się tak nie wykąpie jak ja się wykapię.

Dopisuję do listy.
Biorąc pod uwagę, że nazajutrz czekało mnie całodniowe łażenie po Reykjaviku, piątkowy wieczór spędziłam spokojnie na obserwowaniu innych kampsajterów, dobijaniu czołgających się po posadzce jak zombie komarów (tych kilku, które zdarzyło mi się spotkać), na odliczaniu pozostałych w paczce papierosów i czytaniu Lolity, którą przed samym wyjazdem kupiłam za grosze u zmarłych (miejsce, o którym pisałam w poście pt. "Hitler, Schopenha..."). Było też jakieś "piwo" albo dwa.

Przez cały pobyt na Islandii raczej nie używałam budzika. Będąc w terenie kładłam się gdy tylko zaszło słońce i zmęczona zasypiałam jak dziecko, ewentualnie dobijałam się książką. Naturalnie więc budziłam się o nieosiągalnych dla mnie w mieście porach typu 6-7. Pobudka na kempingu to ok. 10-11 zależnie od tego gdzie się rozbiłam. W ciągu dnia namioty są raczej puste, sąsiadów wybiera się na ślepo mając nadzieję, że nie uprzykrzą Ci życia. Tak właśnie ląduje się między chrapiącym jak wieprz po prawej i parze z małym dzieckiem po lewej.
P.S. Słuchawki złamałam już w drodze na warszawskie lotnisko.

Najbardziej interesujące mnie wydarzenia Culture Night zaczynały się dopiero po południu, więc poranek spędziłam klasycznie w recepcji, nieklasycznie oniemiała, śledząc wzrokiem drugiego najpiękniejszego mężczyznę (Ezra Miller jest nie do pobicia) jakiego kiedykolwiek przyszło ujrzeć mym oczętom. Ah... na historię znajomości z Thomasem przyjdzie swój czas.

Dygresja.
Właśnie dowiedziałam się, że gdy ja leżałam w namiocie (rainfuckinwindy day) i przekłuwałam pęcherze, w KEX Hostel na żywo grali Hjaltalin, którymi jaram się od godziny jak dzika świnia.
Koniec dygresji.
jakiś koncert w salonie fryzjerskim


harmoniczne śpiewanie islandzkich pieśni

Szlajałam się przez kilka godzin z piwem w ręce, nieśmiało, bo choć jest to na Islandii w pełni dozwolone, trudno mi było w jednej chwili wyzbyć się wyuczonego trwania w stanie czujności i gotowości w razie pojawienia się na horyzoncie odpowiednich służb. Odnalazłam niebo pod postacią pchlego targu, wypiłam kolejną darmową kawę, zjadłam darmowego precla, pośmiałam się z występów ulicznego teatru... W końcu doszły mnie znajome dźwięki i podniecona przyśpieszyłam. Co tam deszcz, co tam błoto, Matilda leci, biegnie prawie, do skateparku gdzie namiot, gdzie alkohol, gdzie deki, gdzie światła, gdzie muzyka, której łaknie. Hallelujah. Radość jej przyćmiewa zażenowanie, gdy po drodze zjeżdża na dupie z małej błotnistej górki, oczywiście na oczach tłumu. A chciała być taka fajna. Wyszło jak zwykle. No nic. Otrzepałam tyłek, wpadłam na parkiet i nie schodziłam z niego przez następne 5 godzin, nie licząc wycieczek po kolejne piwo i siku. Dopiero następnego dnia zorientowałam się, że przegapiłam fajerwerki o 23. Było wyśmienicie. Szaleństwo. Szkoda tylko, że po chyba z sześciu pseudo-piwach, nie czułam nic oprócz ciągłego parcia na pęcherz.
Skoro wiedziałam już czego mogę się spodziewać po islandzkich djach, musiałam skosztować, któregoś z klubów. Szukając Harlemu natrafiłam na Dolly. Jeden obok drugiego. Stałam na środku ulicy i popijając pilsnera nasłuchiwałam, w którym leci lepsza muzyka. Nine Kraviz - mamy zwycięzcę. To co działo się później opiszę kiedy indziej. Jedyne co istotne dla dalszej części opowieści, to fakt, że z klubu nie wyszłam sama i  miałam do kogo odezwać gębę na kempingu.

Nie wiem jakim cudem, ale czułam syndrom dnia następnego. Snułam się taka pusta po kempingu... Jakbym miała nogi z ołowiu, a czaszkę wypełnioną helem. Intelekt kojarzyłam tylko ze słyszenia. A oni gry sobie wymyślili! Dwóch takich, płynnie mówiących po angielsku i ja, podwójny retard - społeczny i kacowy. Przestałam rozumieć angielski. Cykliczna zawiecha + nagłe wybuchy śmiechu. Spojrzałam na żółty ser i zapytałam "co to?" Kurwa mać, trzymajcie mnie. Przez chwilę nawet mnie to bawiło, ale w pewnym momencie przestałam się odzywać, bo zapomniałam jak się to robi - wydawałam z siebie jakieś pojedyncze dźwięki zacinające się przez papier ścierny, który miałam w ustach. Wszystko spotęgowane było przez obecność genetycznego dzieła sztuki siedzącego tuz obok. Porażka do potęgi. Oczywiście jakby tego było mało, gdzieś między nosem a gardłem, czułam coś co idealnie odzwierciedla dźwięk słowa "nieżyt", ale prawdopodobnie nieżytem nie jest. W każdym razie jest to objaw, który mówi mi, że na następny dzień obudzę się półmartwa. A, nie zapomnijmy, że była niedziela. Pod wieczór dosiadły się do nas dwie paryżanki, wszyscy bawili się w najlepsze, a ja kipiałam do wewnątrz. Powinnam była po prostu wstać i odejść. Schować się w śpiworku i zasnąć. Szkoda tylko, że nie mogłam się ruszyć.
W skrócie: byłam chora, opóźniona w rozwoju, wyglądałam jak żul i dopadła mnie "niedziela" w najgorszym wydaniu podczas gdy obok siedział facet, na którym chciałam zrobić jak najlepsze wrażenie. Do dziś na sama myśl o tym mam ochotę walnąć głową w żeliwny kaloryfer. Nie dlatego, że mi to nie wychodziło (no dobra, też), lecz dlatego, że koleś, którego widziałam pierwszy i ostatni raz w żuciu zabrał mi całą przyjemność z podróży ustawiając się w centrum mojego wszechświata. Powiedział na mój temat jedno miłe słowo, a ja padłam na kolana. Paranoja. Byłam na siebie wściekła. Było mi wstyd. Nadal jest, ale w obliczu tego co działo się przez następne dwa tygodnie, traktuję to jako średnio-zabawną anegdotkę.


Tak jak przewidziałam, następnego dnia czułam się jeszcze gorzej. Aspiryna za aspiryną, już poniedziałek, a ja wciąż siedzę na dupie i wyzywam się w myślach od najgorszych. Cały dzień grzałam się w recepcji, podczas gdy chłopcy i dziewczęta pili darmowy alkohol z bogatą, amerykańska młodzieżą. Gdy zdołałam się tam doczołgać został tylko łyk whisky i jakieś niedopite piwa. Siedziałam tam może z godzinę, a i tak mówiąc niewiele zdążyłam zrobić z siebie idiotkę. Przynajmniej w tym byłam konsekwentna.
Nadszedł czas by opuścić kemping i zrobić coś co pozwoliłoby mi puścić to wszystko w niepamięć. Wziąć się w garść. Tak też zrobiłam. Wstałam z rana, spakowałam się, pożegnałam chłopaków i ruszyłam. Północy, nadchodzę!
Od tej pory wszystko miało być po mojej myśli. I owszem, było.

* * *
Wpis miał być znacznie dłuższy, ale wypiłam piwo i głowa opada mi na klawiaturę. Może spróbuję krócej, a częściej. W każdym razie przebrnęłam przez ten żałosny tydzień z czego się niemiłosiernie cieszę, bo potwornie się męczyłam pisząc to. Od teraz będzie przyjemniej, świadomiej, bez nadmiaru emocjonalnego ścierwa.
P.S. Postanowione - w przyszłym roku wolontariat na Islandii i prawdopodobnie w Norwegii. Mua ha ha.