Pages

14 Dec 2014

7 Nov 2014

Bo mi się chce i nie chce jednocześnie

gdzieś w lasku niedaleko lotniska pod Oslo
W tamtym roku chodziło o przygodę. Chodziło o przełamanie lęków, o udowodnienie sobie, że potrafię spełnić marzenia, na których drodze stałam ja sama. Była to pewnego rodzaju ekspedycja w celu wyizolowaniu się od świata, który zakłócał mi dialog z moim wewnętrznym ja (o jezu, jezu nie zesr... się). 
Dowiedziałam się o sobie nowych rzeczy, przeżyłam kilka pierwszych razów, odpoczęłam, dowiedziałam się czego chcę oraz czego mi trzeba. Dowiedziałam się, że moja miłość i nić przywiązania do Islandii, która powstała jakieś 15 lat temu zanim jeszcze w niej zawitałam, została odwzajemniona i zamiast zmaleć tylko się pogłębiła. 

W tym roku było inaczej. Chodziło o ludzi. Z Matyldą wśród ludzi. 
Miałam skupić się na przełamaniu swoich oporów i strachu przed kontaktem z ludźmi (+ nauczyć się czegoś nowego). W tym celu planowałam wolontariat gdzieś poza Reykjavikiem na farmie czy kawiarni. Skończyło się na tym, że mający trwać jedne weekend wolontariat na kempingu przedłużył mi się o prawie 3 miesiące. 

Nie jestem w stanie zliczyć ile osób w tym czasie poznałam. Z niektórymi wciąż mam kontakt, a inni byli jedynie towarzyszami trwających do poranka/wytrzeźwienia/pobódki epizodów czystej zabawy. W Reykjaviku nie trudno o znalezienie kompanów do zabawy z racji ogromnej ilości obcokrajowców i turystów oraz odmiennych od naszych konwenansów towarzyskich (czemu Grapevine poświęciło jedno z wydań [klik], polecam artykuł zaczynający się na stronie 23). 
Bo tak, tak wyglądały te trzy miesiące - spadnie do południa, wypełnianie swoich obowiązków i spędzanie czasu z poznanymi na kempingu ludźmi, a weekendowe noce w klubach (chcąc nie chcąc zawsze lądowałam w Kaffebarinn, ale to już inna historia). Można więc powiedzieć, że żyłam sobie całkiem normalnie. 


Z początku wciąż jeszcze planowałam wyjechać gdzieś na wolontariat, ale nawet gdy dostałam pozytywną odpowiedź spod Akureyri, wymyśliłam wymówkę, tak było mi żal opuszczać Reykjavik. Praca na kempingu była o tyle wygodna, że zawsze mogłam bez problemu wyjechać na kilka dni, bo nie byłam zdeklarowana na okres czasu. Nie musiałam się martwić o to, że po powrocie już nie będę im potrzebna, z racji tego, że pracownicy recepcji już mnie znali, mało osób zgłaszało się z ofertą pomocy, a ta była zawsze potrzebna (zwłaszcza po tym, gdy przeniesiono recepcje do większego budynku). Tak że spokojnie mogłam sobie wyjechać na te kilka dni na umówioną randkę z lodowcem oraz objechać westfjordy. 

O pracownikach kempingu można by pisać bez końca. Mnie i resztę "długoterminowych" wolontariuszy traktowali jak część ekipy co zostało przypieczętowane oficjalnym zaproszeniem na grilla pracowniczego, który odbył się w ostatni weekend otwarcia kempingu. Spotykaliśmy się też nie raz poza kempingiem na imprezach, mniej lub bardziej przypadkowo. Byli to ludzie z różnych zakątków świata - Wysp Owczych, Austrii, Hiszpanii, Islandii, Finlandii, Litwy (albo Łotwy...) czy Polski. Wszyscy w moim wieku lub młodsi (np. zarośnięty Breki, wyglądający na rówieśnika okazał się mieć 22 lata). Wspaniała ekipa, której nie mogę się już doczekać by znowu zobaczyć. 

Co jeszcze?
Po jednej z imprez poznałam Turka w średnim wieku, który zaprosił mnie oraz poznanego przeze mnie wcześniej Amerykanina i Islandczyka na afterparty do siebie do domu. Gadaliśmy i piliśmy do pory śniadaniowej. Spędziłam w jego towarzystwie niejedną imprezę. Zaprosił mnie również do siebie na prawdziwi turecki obiad i był tym, który zaoferował mi zamieszkanie w swoim pokoju dla gości dopóki nie znajdę pracy etc. Jak to Turkowi ręce i oczy latały mu na wszystkie strony, a odmowa nie zbijała z tropu (zwłaszcza, że ma słabość do Polek), dlatego nasza relacja, mimo iż czystko koleżeńska, trochę osłabła. Niemniej jednak jestem mu wdzięczna, bo był jedna z tych dobrych dusz, które spotkałam na swojej drodze. 

Bilet "powrotny" kupiłam na początku września, choć co raz słabiej odczuwałam chęć i potrzebę by opuszczać Reykjavik. Pod koniec sierpnia zaczęłam wyczuwać jednak powolny spadek energii na kempingu. Ludzi przybywało co raz mniej, a znajome twarze jedna po drugiej znikały. Coś zaczynało się kończyć i nie było mi aż tak żal wyjeżdżać. Byłam z tym psychicznie pogodzona, bo wiedziałam, że niedługo i tak wrócę. Z perspektywy czasu widzę, że zostanie tam wówczas bez przygotowania nie byłoby mądrą decyzją, chociażby ze względu na brak zimowych ciuchów (w październiku spadł w Reykjaviku pierwszy śnieg). 
Swoje ostatnie chwile w Reykjaviku starałam się więc spędzić jak najlepiej, i tak któregoś czwartku wylądowałam w Lofcie, gdzie zawsze umawialiśmy się z grupą miłośników piłkarzyków, w wiadomym celu. Tak jak w zeszłym roku poznałam w ten sposób Barta, tak i w tym roku nie obyło się bez nowej znajomości. Znajomości, o której nie chcę za dużo pisać. Znajomość, która niesamowicie osłodziła mi koniec pobytu w Islandii i obrzydziła powrót do Polski. E. sprawił, że mój proces adaptacyjny zakończył się sukcesem - poczułam się u siebie, poczułam się w domu. Zaopiekował się mną gdy zwijałam się z bólu. Zapewnił mi coś czego podświadomie szukałam i czego potrzebowałam od dawna. Nie przeszkadzałoby mi gdybym zaspała na swój lot. Było miło. Jak to się potoczy? Życie pokaże. 

Jednak nie zaspałam. Dotarłam na lotnisko odpowiednio wcześnie by zaopatrzyć się jeszcze w worki lukrecji w czekoladzie. Obżerając się nią weszłam w końcu na pokład samolotu do Bergen, gdzie siedział już ubrany w swoją czapeczkę i puchową kurtkę Thomas, przekonany o tym, że jednak się nie zjawię.  Około 16 wylądowaliśmy w słonecznym Bergen. Thomas poszedł rozbić się niedaleko lotniska (przeziębiony i niewyspany nie był w stanie ruszyć jeszcze tego samego dnia w stronę Sztokholmu), a ja pociłam się na poboczu drogi łapiąc stopa. Tę noc spędziłam w przepięknym miejscu, które znalazłam zupełnie przypadkowo niedaleko wylotówki z Bergen. Okazało się, że mój składany rano w deszczu namiot, który przy okazji rozerwałam, po tygodniach w jednym miejscu, oprócz tego, że jest mokry to strasznie śmierdzi i ogólnie nie nadaje się do użytku. Na szczęście pogoda była przepiękna, a temperatura na tyle wysoka, że zdecydowałam się spać pod gołym niebem na malutkiej, kamienistej pseudo plaży nad jeziorem. Nie z przymusu, a dla zwykłej przyjemności rozpaliłam sobie małe ognisko, na które gapiłam się zasypiając. Księżyc tej nocy był niesamowity i wędrował po niebie pokazując mi tym samym upływ czasu za każdym razem gdy się przebudziłam. W końcu na jego miejsce wskoczyło migające zza gór słońce, które gdy wyłoniło się całkowicie, przyjarało mi tyłek tak, że nie było mowy o dalszym spaniu. Poranna toaleta w jeziorze, suszenie namiotu i w drogę. 

Dwa następne dni spędziłam z polskim tirowcem (okazuje się, że łózka w tirach są naprawdę wygodnie), który zawiózł mnie aż do Malmo, gdzie spędziłam swoja ostatnią noc w namiocie pod czyimś domem niedaleko stacji benzynowej. Następnego dnia przejechałam przez Danię, Niemcy i o 6 rano wylądowałam w Gorzowie. Choć moim celem był Gdańsk, stwierdziłam, że lepiej będzie zahaczyć o dom, przepakować plecak, umyć się etc. Przespałam się kilka godzin, poszłam do banku odblokować konto i jeszcze tego samego dnia, czując dobre wibracje, o 17 stanęłam na wylotówce. Dwa samochody i 5 godzin później wysiadłam pod Buffetem gdzie spotkałam się z niewidzianymi od 5 miesięcy znajomymi. 

Taka historia. W skrócie. Bo skoro opisywanie miesięcznej, samotnej wędrówki zajęło mi miesiące, to nie chce myśleć ile ślęczałabym nad opisaniem 3 miesięcy, podczas których działo się niewyobrażalnie dużo. 
Mogłabym jeszcze napisać o ekpie wolontariuszy, z którymi pracowałam na Secret Solstice i o samym festiwalu, na którym zamierzam pracować też w przyszłym roku. 
Mogłabym jeszcze napisać o fotografie, który zaciągnął mnie o 5 rano do swojego studia, przebrał za walkirię i nauczył strzelać z łuku, nie wspominając o profesjonalnej sesji fotograficznej, która normalnie kosztowałaby mnie setki złotych. 
Mogłabym napisać o tym, jak któregoś ranka wracałam stopem z Kopavogur. O tym jak Marek mało dyskretnie strzelał fotki stojącemu obok Olafurowi. O tych wszystkich wspaniałych imprezach, na które wychodziłam sama, a które kończyłam w gronie przypadkowo poznanych ludzi. 
O tym jaką furorę zrobiła na kempingu orzechowa Soplica. O tym jaką furorę zrobiła kupiona kiedyś na przebieraną imprezę czerwona szminka. O tym jak się w Reykjaviku pije za darmo. O Ewie z evemarie.li. O tym jak zostałam protegowaną. O tym jak skrajnie różne zdanie na temat polaków można spotkać wśród islandczyków. O tym jak zapałałam sympatią do Danii i Szwecji, a niechęcią do Norwegii. O... o... islandzkim piwie (albo islandzkiej wodzie używanej do jego warzenia), którego nawet duże spożycie nie powoduje u mnie kaca mordercy, a przyjemną głupawkę. O tym jak czekałam cały dzień żeby wykapać się w lodowatym morzu w bieliźnie (Oslo). O koncertach i jam session w Kexie. O nowym tatuażu, który miał zdobić moje ciało, ale ktoś ukradł namiot. 
Neverending story no.


2 Nov 2014

Drama queen narodów


Jestem zirytowana. Jestem wkurwiona. Wpadłam dziś w szał.
Ogólnie staram się unikać wieści z kraju, szczególnie tych z dziedziny polityki. Poziom absurdy w tym kraju sięga dla mnie poziomu, na który nie potrafię reagować prychnięciem czy śmiechem politowania. Chce mi się mordować.
Niechcący, zanim zdążyłam założyć słuchawki na uszy i włączyć muzykę, doszły mych uszu dyskusje prowadzone na tvn24 na temat krzyża, który zniknął z Giewontu na jakimś spocie reklamowym czy cholera wie czym...
CZY KOGOŚ POKURWIŁO?!
To będzie mój jedyny komentarz. Nie chcę się już denerwować, ani wygłaszać tyrady (czyt. wiązanki przekleństw), bo na pewno znalazłby się jakiś idiota (musiałam chociaż odrobinkę), którego by to obraziło. Jak my się kurwa kochamy obrażać.

Po powrocie z Islandii walczę żeby nie popaść w marazm. I muszę przyznać, że jest ciężko. Widzę bardziej niż zawsze ludzką zawiść, tę naszą piękną narodową cechę - dopierdolić każdemu komu uda się osiągnąć sukces. Narzekanie zagłusza dźwięk tworzenia problemów tam gdzie ich nie ma. Od tego wszystkiego boli mnie głowa, wracają stany lękowe, chce mi się płakać.
Czasami zauważam niektóre z tych cech u siebie i jest mi wstyd, i jest mi przykro.
Ten kraj mnie tłamsi.

Będę monotematyczna, ale powiem jeszcze raz, że nigdy nie czułam się tak komfortowo jak przez te trzy miesiące w Reykjaviku. Ogarniał mnie spokój, żyłam w harmonii ze sobą i światem. Byłam sobą. Lubiłam siebie. Byłam lepszym człowiekiem dla innych, a w zamian spotkałam się z dobrem jakiego nie jestem w stanie opisać. Aż mi głupio. Nie odpłacę się za to wszystko do końca życia.
Chodziłam w trzech zestawach ciuchów na zmianę i czułam się jak gwiazda.
Miałam poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości.
Żyłam.
Teraz szukam dodatkowych zajęć żeby czas mijał jak najszybciej, żeby nie myśleć, żeby nie zwariować. Żyje na pół oddechu.
Chcę już odetchnąć z ulgą jak zrobiłam to 10 czerwca i zaśmiać się jak wtedy gdy szłam z lotniska poboczem, a zimny wiat targał mi włosy.
Tęsknie.

Ale dość smutów. Po dwóch miechach nierysowania zasiadłam do szkicownika i cóż... uczę się. Mój zmysł obserwacji i analizy polepszył się i zaczął współpracować z ręką. Szkoda tylko, że tak trudno mi się do tego rysowania zabrać.