Pages

26 Jan 2014

Dust to dust, so we leave for good

To nie jest dobry dzień dla naukowca...
Nic mi dzisiaj nie wychodzi. Nie mam twardych ołówków i dostaje szału bo wszystko się rozmazuje. Żadnych nowych pomysłów. Nic, pustka. Naciapałam coś akwarelami i szlag mnie jasny trafi zaraz. Do kosza. Nawet najnowszy utwór Iamamiwhoami nie pomaga choć przy każdym przesłuchaniu mam ciary i widzę zmarłych. Ta kobieta robi z moją głową jakieś niesamowite rzeczy. A tekst "Fountain" dziwnym zbiegiem okoliczności dokładnie oddaje moją obecną, życiową sytuację. 
No i skoro wszystkie nowe twory wylądowały w koszu, ogarnęłam w końcu stary szkic. W sumie wciąż jest to wersja robocza, bo nie wiem co z tym dalej począć. Ugh...


Czemu z mojej głowy nie wychodzą takie rzeczy? Zdesperowana, sfrustrowana brakiem weny "przerysowałam" mój ulubiony rysunek Pana kolegi (Wepritz), który był, jest i będzie główną dekoracją każdego z moich pokoi. Sposób w jaki do mnie trafił te 7 lat temu jest dość... niecodzienny. Powinnam go oddać autorowi, jak resztę rzeczy, która została mu podprowadzona, ale... Kiedyś dostanę za niego miliony. Poza tym boję się, że odkleję go razem z tynkiem. 
Wieprzyce, dużo Xiu Xiu i The Knife, dużo filmów, komiksów, pierwsza miłość... To były szczęśliwe czasy. Czasami nawiedzają mnie we snach. Czasami chciałabym na chwile do nich wrócić. Byliśmy takimi niewinnymi gówniarzami. 


17 Jan 2014

Johnny Belinda

nocne niebo

Planowałam nie wracać do miasta przed piątkiem, na 4 dni przed wylotem, ale tak jak pisałam na początku - byłam uzależniona od kaprysów Islandii.
Minął tydzień od kiedy opuściłam Reykjavik, a czułam jakby nie było mnie dwa dni. Powrót na kemping zawsze sprawiała mi ogromną radość, która łaskotała mnie gdzieś po żołądku. Wypatrywanie znajomych z widzenia twarzy, przyglądanie się nowym, czytanie na ławce pod wiatą, walka z samym sobą "kupić gorącą czekoladą - nie kupić" no i wypatrywanie nowości na magicznym regale. Z początku wstydziłam się tam nawet patrzeć. Gdy coś mnie zainteresowało czaiłam się na to dłuższy czas i albo ktoś zdążył mi to podebrać, albo w końcu jakoś pośpiesznie, ale niby od niechcenia brałam co trzeba i odchodziłam nie patrząc na nikogo. Doszły mnie słuchy, że jakiś szczęśliwiec znalazł Grę o Tron. Wyobraźcie sobie minę kogoś kto od prawie 3 lat próbuje dopaść książkę w bibliotece. Wyobraźcie sobie moją minę.
Z wizyty na wizytę oswajałam się z "darmowością" i bywało, że dumałam przed regałem, głaszcząc się sędziwie po brodzie, aż nastały czasy gdy bez skrupułów przebierałam wśród pozostawionych sywenirów. Tak też zrobiłam w ten poniedziałkowy wieczór...

17th day , poniedziałek 2.09.13
- "naprawiłam" namiot przy pomocy innego stelaża. muahaha
- dorobiłam się butów trekkingowych. powoli zaczynam wyglądać jak podróżnik. obrzydliwe uczucie
- wpieprzam jak głupia zamiast oszczędzać kasę. ten ser to było coś...

Wybrałam coś ze stosiku stelaży, wykonałam kilka cięć i ta-daaam namiot stał/wyglądał lepiej niż w oryginale. W końcu jest się tym genialnym dzieckiem...
Obok stały buty trekkingowe w moim rozmiarze, w "moim" kolorze i od kiedy założyłam je na swoje opęcherzone stópki, nie mogłam już dłużej kpić w myślach z innych. Już ich rozumiałam. Szkoda tylko, że znalazłam je tydzień przed wylotem, gdy byłam bliska awansowania na hobbita. Nie zmienia to faktu, że gdybym się uparła, nie zdjęłabym ich do usranej śmierci.

Wszystko układało się idealnie, więc dla równowagi następny dzień musiał okazać się wrzodem na dupie. Taki oto dzień, w którym cokolwiek byś nie robisz, jakkolwiek być się nie starał i tak kończy się tragicznie. Nastrojona pozytywnym wynikiem akcji "namiot" wstałam cała w skowronkach, pełna życzliwości dla wszystkich istot na ziemi. Był wrzesień, więc ludzi na kempingu z każdym dniem ubywało. Niedobitki albo wychodziły w dzień połazić po mieście, albo jak ja szlajały się bez większego celu po polu. Zachęcona takim stanem rzeczy biegałam co chwile do kuchni robiąc to herbatę, to kawę, to mieszankę kakaowo-kawowo-niewiadomojaką z resztek wszystkiego co akurat znalazłam. Czemu zachęcona? Otóż mam pewną... przypadłość. Nie lubię przebywać w kuchni razem z innymi jej użytkownikami, których nie znam/nie lubię. Nawet jeśli chodzi tylko o sięgniecie po coś do lodówki, przemęczę się w pokoju ile trzeba będzie aż współlokator zrobi co musi i wyjdzie. To samo kiedy akurat robię żarcie i ktoś wejdzie. Staram się nie panikować, ale zaczynam robić wszystko po łebkach i w pośpiechu, by jak najszybciej wyjść, wybiec prawie że, przy okazji zwalając coś, potykając się itp. Nie umiem znieść świadomości, że mogę być przez tę osobę obserwowana. Wiem, bez sensu.
Tego przecudownego, ubogiego w ludzi dnia, jakoś mi to jednak strasznie nie przeszkadzało. Weszłam do kuchni choć stał tam jakiś mężczyzna w średnim wieku. Spojrzałam na niego, spojrzałam na garnek na kuchence, który nie wykazywał żadnych funkcji życiowych i pełna dobrych chęci ruszyłam z nim pod kran odprowadzana wzrokiem owego Pana, który słowem nie pisnął, nie krzyknął. Eh...
Naprawdę nie wiem jak to się stało... może myśl "och, Pan będzie robił sobie pewnie coś do picia... naleję więcej wody żeby starczyło dla nas obu... ach te moje złote serce" przysłoniła mi całą resztę. Wiem tylko, że koleś nagle rzucił łyżką i wymruczał pod nosem jakąś ironiczną uwagę. Ja stałam jak wryta i próbowałam zrozumieć co zrobiłam źle. Starałam się usprawiedliwić, ale jego argumenty niestety wygrały. Złapał swój kubek i obrażony jak księżna wyszedł z kuchni. Brakowało tylko żeby trzasną drzwiami. Zostawił mnie z tym garnkiem w dłoni, oczami zbitego psa i złamanym sercem. Nie wiem czy tylko w myślach czy też nagłos powtarzałam w kółko "przepraszam". Odechciało mi się pić, odechciało mi się jeść, a już na pewno odechciało mi się ryzykować kolejne wejście do kuchni, w której pojawiłam się po raz ostatni tylko po to by zrobić to zdjęcie.

Ta woda się GOTOWAŁA. O to chodzi. A ja mu... no. Przez jego reakcję poczułam się jak zły człowiek. Wisiało to nade mną przez cały dzień. W Bonusie dostałam opieprz od Pana przy kasie co było gwoździem do trumny. Mój organizm skomentował to wszystko jednoznaczna - krew z nosa. Chodziłam zmarnowana po centrum i starałam się nie wchodzić w interakcje z ludźmi, nawet przestrzenne.

Skoro namiot wrócił do życia nie widziałam powodu by nie przejechać się gdzieś na te pare dni, które dzieliły mnie od piątku. Jednak jako że pogoda była do dupy, ja byłam do dupy i robiło się późno, zdecydowałam najbliższą noc spędzić w mieście, ale z oszczędności nie na kempingu. No więc gdzie? Klasycznie byłam dość perfidna i przeczesałam krzaki przyległego do kempingu parku. Gdyby nie to, że mowa o Islandii, w życiu bym w takie krzaczory nie weszła obawiając się pajęczych sieci i innego obrzydlistwa. Miejscówka nieopodal latarni, ale pod drzewkiem, odgrodzona od ścieżki jedynie nie za gęstą ścianą krzaków. Za każdym razem gdy ktoś przechodził obok wpadałam w paranoję, że zaraz wyskoczy na mnie z krzykiem chociaż to ja byłam tą schowaną w krzakach. To chyba tak jak z tą ściemą mamy na temat pająków - on boi się Ciebie bardziej niż Ty jego. Taa... No ale wracając... Jako człowiek prawy nie byłam na tyle perfidna, by wciąż korzystać z łazienki na kempingu tak jak to robiłam z wifi i magicznym regałem. Widok mnie popierdalającej z ręcznikiem i gaciami w ręce do parku byłby dość zastanawiający.  
W każdym razie o 21 zmuszona byłam pójść "spać", tak przynajmniej twierdzi mój szkicownik. Cudzysłów oznacza chyba gapienie się przez dwie godziny na tropik. 


Naładowałam rano telefon do pełna, skorzystałam z neta, sprawdziłam pogodę i poprosiłam kumpelę żeby dobrodusznie ogarnęła mi jakąś kanapę na weekend ponieważ mój nie tak smart fon nie obsługiwał couchsurfingu. Bardzo nie chciałam tego robić, ale musiałam jakoś się zabezpieczyć na wypadek gdybym została na weekend bez pieniędzy i noclegu chcąc jednocześnie jeszcze trochę się pobawić na mieście. Po ogarnięciu wszystkiego ruszyłam na autobus w kierunku przeklętego Mosfellsbaer, w którym wysiadłam znowu na tym samym przystanku, znowu poszłam do Bonusa i znowu ruszyłam na wylotówkę. Po drodze pożarłam puszkę kukurydzy gapiąc się na pewną balkonową ozdobę...


Kierunek - półwysep Snæfellsnes, który nie tylko polecił mi Thomas, ale i od początku przykuł moją uwagę na tyle, że postanowiłam go odwiedzić bez względu na to czy zaliczę całego ringroada czy nie. Tak jak w przypadku reszty wyspy nie miałam pojęcia co mnie tam czeka. Jako miejsce docelowe wymyśliłam sobie Grundarfjordur. Na półwysep dojechałam w sumie 4 samochodami. Najpierw zabrały mnie dwie kobiety, matka i córka, które jechały na jagody. Urocze. Wysadziły mnie przed samym tunelem skąd zabrał mnie stosunkowo młody koleś, który przez całą drogę do mego ukochanego Borgarnes nie mógł się nadziwić mojemu stylowi podróżowania. Przeżywał to tak bardzo, że zaczęłam się zastanawiać czy może nie jestem zbyt beztroska w tym wszystkim, że może to faktycznie wielkie halo i powinnam być choć odrobinę spięta. Na myśleniu się skończyło. 
Ze skrzyżowania, na którym mnie wysadził szłam dość długo zanim coś złapałam. Na szczęście Islandia była łaskawa i wszystko wskazywało na to, że zapowiadane w tych rejonach słoneczko miało tym razem nie zdezerterować. W okolicy, która nie wiedzieć czemu kojarzy mi się dziś z dzikim zachodem, zatrzymała się koło mnie najbardziej nieogarnięta kobieta z jaką się spotkałam. Nie była w stanie odpowiedzieć do jakiej wiochy jedzie (która była jej miejscem zamieszkania), nie była w stanie powiedzieć czy jest to po drodze na półwysep, boże nie była w stanie pokazać tego na mapie. Nie żeby nie rozumiała po angielsku ona po prostu nie ogarniała. Zastanawiałam się jakim cudem w ogóle jest w stanie prowadzić samochód. W rezultacie rozmawiałam z jej mężem przez telefon, od którego też się niczego nie dowiedziałam. Zrobiło mi się trochę szkoda tego kilkuletniego dzieciaczka na tylnym siedzeniu... Kobieta ta była tak niedorzecznie oderwana od rzeczywistości, że wsiadłam i przejechałam z nią kolejne 30 km, mając przy tym niezły ubaw. 
I tu zaczyna się magia. Zatrzymuje się para kanadyjczyków w moim wieku. Mark i L... Na wstępie otrzymuję spis znajdujących się w samochodzie smakołyków, które oczywiście są do mojej dyspozycji. W rękę zostaje mi wciśnięty sprajt (bo ona i tak nie wypije) i kit kat. Po podłodze walają się hurtowe ilości muffinów, batoników, orzeszków i czego tylko dusza zapragnie. Przez całą drogę gęby nam się nie zamykają. Trzy soczyste kaszlnięcia i pomimo mego sprzeciwu zostaje mi w gardło wepchnięty cukierek, który faktycznie przynosi ulgę. Oprócz tego zapoznana jestem z lista dostępnych medykamentów. Chodziła mi wtedy po głowie tylko jedna myśl - adoptujcie mnie. 


Tak bardzo nie chciałam wysiadać z tego samochodu, że postanowiłam zmienić cel swojej podróży i pojechać z nimi do Hellnar, znajdującego się niemalże na szczycie półwyspu. Nie chciałam schodzić z głównej drogi, więc wysadzili mnie przy zjeździe prowadzącym do wioski. Biorąc pod uwagę to, że "martwymi punktami" nazywałam miejsca, w których samochód przejeżdżał raz na 10-15 minut to nie wiem jak nazwać tę okolicę. Tak naprawdę nie ma to znaczenia. Wtedy nie miało znaczenia. Stałam na totalnym pustkowiu z otwartą gębą. Słońce świeciło jakby tylko dla mnie. Zero chmur, zero wiatru, zero życia w około. Tylko ten pokryty lodowcem wulkan tuż przed moimi oczami. Chichotałam pod nosem jak wariatka. Można oszaleć od takiego widoku. Kompletnie nie miałam planu co dalej, po prostu szłam przed siebie. Nawet nie próbowałam łapać stopa. Szłam i napawałam się tym wszystkim podśpiewując sobie "Small Hands" (klik). Przeszło mi przez myśl żeby przejść się do końca półwyspu, posiedzieć tam i zdecydować co dalej. Miałam w okół tyle wolnej przestrzeni, że nie obawiałam się o miejsce na nocleg. Zatrzymywałam się tylko od czasu do czasu by poskakać sobie beztrosko w kółko. 
W końcu dotarłam na szczyt wzniesienia, które dotychczas zasłaniało mi dalszą część drogi. Wtedy go zobaczyłam. Stojący pośrodku pola, niedaleko klifu, szkielet domu . Widok równie intrygujący co przerażający. Wmawiałam sobie, że nie mam po co tam iść, bo takie ruiny są standardową częścią islandzkiego krajobrazu, ale... Patrzyłam przed siebie i nawet mając go już kawałek za sobą nie umiałam myśleć o niczym innym. Coś mi mówiło, że mam tam pójść. Zawróciłam. Musiałam. Darując sobie (oczywiście) wydeptaną ścieżkę trafiłam na krzaczki jagód. Bosko. Nie zjadłam zbyt dużo, ale obiecałam sobie tam wrócić czego nie zrobiłam, bo miałam lepsze rzeczy do roboty. Muahaha. 


Zrzuciłam plecak i zaczęłam oględziny. W mieście takie miejsce byłoby zabazgrolone jakimś pseudo graffiti, oszczane, pełne butelek po tanim alkoholu. Tutaj było czystko i świeżo. Owszem wszystko porastało trawą i gdzieniegdzie leżały jakieś drewniane belki, ale to wszystko. Jedynie w bocznej, parterowej części domu znalazłam oznaki obecności człowieka w postaci turystycznych puszek z gazem. Poszłam na tyły domu gdzie tuż obok płynącej rzeczki Dagverdara znalazłam resztki obozowiska, jakiś grillowy ruszt, pobite ceramiki. Utwierdziło mnie to tylko w przekonaniu, że to odpowiednie miejsce na spędzenie nadchodzącej nocy. Nie było mowy żebym się stamtąd ruszyła. Idealne miejsce, idealny czas, idealna pogoda. Choć pobyt w Hofn i widok lodowca w oddali sprawił, że mogłam z czystym sumieniem wrócić do domu, tak to czego doświadczyłam w Dagverdara sprawiło, że gdybym miała w tamtym momencie umrzeć zjedzona przez jakieś zwierze, zrobiłabym to z uśmiechem na twarzy.

Rozbiłam namiot póki jeszcze świeciło słońce, mając nadzieję, że trochę podeschnie. Słońce grzało niesamowicie, a i ogólnie było dość ciepło, więc zdjęłam buty i rozebrałam się do koszuli. Woda w rzeczce była tak lodowata, że 4 sekundy potrzebne aby przejść na drugą stronę wystarczyły by stopy zaczęły boleć z zimna. Matyldy oczywiście takie rzeczy nie powstrzymają. Co tam, że wciąż byłam chora. Wyczytałam gdzieś, że woda z tamtejszych źródeł ma ponoć uzdrawiające właściwości. Czy mnie uzdrowiła, nie wiem, ale na pewno nie rozchorowałam się bardziej. To wystarczy. Poskakałam sobie po kamieniach, porobiłam zdjęcia, umyłam się, nachlałam najpyszniejszej wody ever i poleżałam na mieszance trawy i kilku rodzai mchów. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, więc miałam jeszcze trochę czasu żeby przejść się na krawędź klifu. Łaziłam tak pośród wysokich traw z włożonym w chustę telefonem, z którego płynęły "Hunter" (klik) i "Joga"(klik) - utwóry (jak i cała płyta), które był początkiem mojej miłości do wyspy. Zdaje się, że wtedy też po raz pierwszy poczułam się niedźwiedziem polarnym. Dwunastoletnia ja, obiecałam sobie wtedy, że stanę kiedyś na jakimś islandzkim pustkowiu i zaśpiewam razem z nią. Nie da się opisać tego co wówczas czułam. Pełnia spełnienia. Oczywiście telefon mi się za chwile rozładował, ale zawsze mogłam śpiewać dalej, przecież i tak nikt mnie nie słyszał. Mogę śmiało powiedzieć, że była to najszczęśliwsza chwila w całym moim dotychczasowym życiu. Nie obyło się bez uronienia kilku łez.


20th day 5.09.13 czwartek
- Noc była KUREWSKO zimna. Najzimniejsza jakiej do tej poru tutaj doświadczyłam. Dlatego też zwiałam z półwyspu. I tak nic tam nie jeździło. Było tak zimno, że nie mogłam spać. Musiałam założyć drugą parę spodni i wszystkie bluzy, a i tak zamarzałam. Starałam się tylko przetrwać do rana żeby zrobiło się choć odrobinę cieplej. W końcu się udało i zasnęłam, ale o 10 obudziło mnie słońce i upał. Gotowałam się zawinięta w te wszystkie ciuchy.

Cóż, dzień dobry, tutaj wrzesień. Wydostanie się stamtąd nie należało do najłatwiejszych, ale po krótkiej przejażdżce z dwoma Francuzkami, którym niechcący zostawiłam swoje śmieci w samochodzie i kolejną, fajną parą, która z daleka wyglądała jak moi Kanadyjczycy, trafiłam na młodego Islandczyka, który obiecał mnie nie zamordować. Po raz kolejny spędziłam noc w Borgarnes, która była tak samo zimna jak ta na półwyspu. To był odpowiedni moment by wrócić do miasta i zrobić coś by nie musieć spać pod całym swoim dobytkiem. O 8 zaczęłam się zbierać, o 10 byłam już w Bonusie przy Laugavegur. Nie chciałam tego, ale postanowiłam dla świętego spokoju rozbić się na polu tym bardziej, że na następna noc miałam załatwioną kanapę u kolesia imieniem Guðni. Zarówno to jak i wykupienie noclegu na kempingu okazało sie zupełnie zbędne, ale skąd miałam wiedzieć...














Już od przeszło tygodnia wiedziałam, że tego wieczora w hostelu Loft miał odbyć się koncert Olof Arnalds (pomijam fakt, że w Grapevine zrobili literówkę i napisali Olafur Arnalds), więc bardziej z chęci popatrzenia na ludzi niż muzyki postanowiłam się tam wybrać. Tak jak Olafur jest dla mnie mistrzem, tak Olof...

- Olof Arnalds na żywo i w ogóle - ścierwo. Ścierwo jak jak pierdole...


Tak. Posiedziałam, pokrzywiłam się trochę nie mogąc znieść jej muzyki, głosu, maniery, całej postaci. Naprawdę cierpiałam. Na (nie)szczęście szybko skończyła, przez co straciłam powód by tam siedzieć. Tfu... wróć. Straciłabym gdyby na wejściu do hostelowego baru nie stały piłkarzyki. Nie musiałam pić, nie musiałam nikogo znać. Gdy tylko je zobaczył wiedziałam, że nie spędzę tej nocy samotnie. Nieeeee... nie w tym sensie. Z doświadczenia po prostu wiem, że piłkarzyki mają magiczną moc jednoczenia ludzi w bardzo naturalny i niewymuszony sposób. Zwłaszcza gdy jest się kobietą, która proponuje meczyk grupce Panów grających na poziomie zaawansowanym. Nie musiałam tego robić. Mogłabym tam stać cała noc jedynie patrząc jak grają inni. Los jednak chciał, że akurat stół okupowało dwóch Kanadyjczyków i widząc, że ich obserwuję zaproponowali mi meczyk, pod warunkiem, że znajdę kompana do grania. Podskoczyłam z podniecenia, ale tłumik, który dotychczas formował się gdzieś w pobliżu, zniknął. Wtedy pojawił się mój wybawca - chłopak, który już wcześniej kręcił się w pobliżu stołu w znany mi sposób. Bez zbędnego wstępu wybuchnęłam z pytaniem czy gra. Wybuchnął, że oczywiście. Tak poznałam Barta, który po chwili okazał się być Polakiem. 


Wracając do magicznych właściwości integracyjnych piłkarzyków... to też zależy od typu Panów, z którymi się gra. Jeśli gra się tak jak ja. A nieskromnie powiem, że do dziś jestem wystarczająco dobra, żeby skopać kilka tyłków. I tak właśnie 3-4 lata temu, w szczycie formy, zdarzało się trafiać na Panów, których ego nie było wstanie udźwignąć nokautu z rąk dziewcząt i odchodzili od stołu bez słowa w trakcie rozgrywki. Częściej jednak jest to umiejętność, który automatycznie wkupuje dziewczę w męskie łaski. Niektórzy lubią dostać po dupie. Niektórych takie oblicze słabej płci, podnieca. Przepraszam, mogłabym o tym gadać godzinami. Piłkarzyki to jedna z rzeczy, która stawia mnie na baczność. Jestem gotowa zawsze i wszędzie. Wystarczy słowo. 

Wkupiłam się w męskie łaski. Pewnie też dzięki temu bardzo szybko złapałam dobry kontakt z Bartem. Na tyle dobry, że gdy przyszedł jego kumpel Alex, zostałam wystawiona na pojedynek jeden na jeden, w którym stawką było piwo dla jednego z chłopaków. No dobra, ale co ja z tego będę miała? Jeśli wygrasz idziesz się z nami najebać. Fair enough. Plan był od początku trochę bardziej skonkretyzowany. Otóż Bart oświadczył mi, że mają w samochodzie jeszcze jedno wolne miejsce, więc jeśli chcę, mogę jechać z nimi włamać się na basen. Hmm... Mam do wyboru wrócić na pole i iść spać, albo wykąpać się nocą w ciepłym basenie. Hmm... Nie było żadnego "hmmm". 
Mecz był bardzo wyrównany, od początku miałam przewagę, później szliśmy łeb w łeb, no ale niestety. Przegrałam jednym golem. Według mojej wersji dałam mu wygrać. Nie wiem jak to u nich działa, ale Alex oddał Bartowi kasę za piwo, a ja oczywiście wyszłam z nimi. Łorewa. W między czasie poznałam Natalię i Bernę - Niemkę, której obecność tam była totalnym kosmosem. 
Berna pisała pracę licencjacką (magisterską?) na temat kultury młodzieżowej i wymyśliła sobie, że wybierze losowo kilka osób na świecie i spędzi z nimi kilka dni, dokumentując ich codzienne poczynania. Bart był jedną z nich. Szczerze gratuluję jej wyboru, bo w tym towarzystwie człowiek nie jest w stanie się nudzić. 

Najpierw zajechaliśmy do domu, by zabrać co trzeba (czyt. ręczniki i butelkę Jagermeistera). Pod zamkniętym sklepem całodobowym spotkaliśmy kolesia, który uparł się stać tam i czekać aż ktoś łaskawie mu otworzy. 

Wsiedliśmy w samochod i jechaliśmy geradeaus. Przez większość drogi zastanawiałam się czy faktycznie dojedziemy tam gdzie chcemy, bo jakoś się nie zapowiadało. W końcu zaparkowaliśmy gdzieś na tyłach niewielkiego budynku. Wtedy też zostałam oświecona, że będziemy kąpać się pod gołym niebem. Spojrzałyśmy z Natalią na siebie i obie stwierdziłyśmy, że nie jesteśmy już takie odważne, bo wdrapanie się na 3 metrowy płot w stanie wskazującym może skończyć się bolesnym upadkiem. Nie zapominajmy oczywiście o niepoprawności samego aktu włamania. Zanim zdążyłyśmy coś powiedzieć Bart był już po drugiej stronie. Ogromne drzwi się otworzyły i Bart z szelmowskim uśmiechem zaprosił nas do środka. Eeee... a więc tak wygląda "włamanie" na Islandii? Tak, przechodzisz przez płot i otwierasz reszcie. Nie potrzebujesz klucza, nie potrzebujesz łomu. Tego nawet nie można nazwać włamaniem. 
Spędziliśmy tam tyle czasu ile potrzeba czterem osobom żeby wypić litr Jagera. Z każdym łykiem traciłam umiejętność posługiwania się angielskim, aż było mnie stać tylko na pojedyncze słowa. Berna była zajęta robieniem zdjęć, więc nie miała nic przeciwko byśmy rozmawiali po Polsku. Lepiej bym tego wszystkiego sobie nie wymyśliła. Było genialnie, ale na tyle wcześnie, że po powrocie postanowiliśmy wyjść jeszcze do klubu. Ale zanim to, wróciliśmy do domu gdzie trochę popiliśmy, trochę potańczyliśmy. To drugie pamiętam szczególnie. Usłyszałam wtedy po raz pierwszy utwór, który do końca życia będzie mi się kojarzył nie tylko z tamtą nocą, ale i całym wyjazdem. Zakochałam się w nim momentalnie (na dole postu - słuchać koniecznie na słuchawkach). A tak poza tym również ten klik.












Gdyby cała ta noc mogła się powtórzyć... Poprawiłabym kilka rzeczy. Na przykład nie brałabym do klubu telefonu, który oczywiście musiał mi wypaść z płytkiej kieszeni spodni, gdy turlałam się na jakiejś kanapie czy fotelu. Nie weszłabym też na drugie piętro Dolly. Tak jak włamaniem nie można nazwać wejście na basen, tak nie wiem czy włamaniem można nazwać wejście na zamknięte piętro klubu, które de facto zamknięte nie było. Drzwi było otwarte. Jak sądzę dlatego, że na górze była palarnia. Jednak jest mi strasznie głupio z tego powodu. Między innymi dlatego następnego dnia miałam strasznego kaca moralnego. To było po prostu niefajne w stosunku do właścicieli. Jako była barmanka totalnie popieram to, że wyciągnął nas (Barta) za szmaty bo zrobiłabym dokładnie to samo. Dlatego też to ja byłam tą, która biła się w pierś i tłumaczyła głupotę tegoż czynu. Poczuwałam się do tego tym bardziej, że to ja najbardziej chciałam tam wejść (nie wiedząc, że sala wyłączona jest z imprezy). W każdym razie gdy właściciel nas znalazł dochodziła 4:30, więc tak czy tak wszyscy byli z klubu wypraszani. 
Centrum miasta zalane było ludźmi i tak naprawdę nie wiem dlaczego nie kontynuowaliśmy, tylko rozeszliśmy się do domów. Ponieważ miałam spać w mieszkaniu Natalii i Barta, a kanapę zajmowała już Berna, Natalia poszła spać do Alexa. Spać na łóżku po 3 tygodniach karimaty - ŁAŁ. Tej nocy, w najbardziej nieodpowiednim momencie jaki można sobie wyobrazić, po raz drugi poszła mi krew z nosa. I bez tego wiedziałam, że mój organizm przez ostatni miesiąc dostawał ładnie po dupie. Myślę, że mogłoby być nieciekawie gdyby musiała poczekać na powrót do domu dłużej niż te 4 dni. Zwłaszcza w warunkach polowych. Stało się jednak tak, że do dnia wylotu zapewnione miałam ciepłe, wygodne miejsce do spania.

Piątek i po piątku, ale weekend ciągle trwa, więc mimo kaca, umówiliśmy się wstępnie na piłkarzyki w Lofcie. Taki był mój plan - pograć i pójść sprawdzić czy znaleźli mój telefon. Nic więcej, żadnego picia. Z tym, że... o 18 miałam zjawić się u Guðni, a on jako prawdziwy Islandczyk musiał skorzystać z tego, że wyjątkowo nie idzie do pracy na nocną zmianę i na wstępie obwieścił mi, że musi iść się upić. Nie miałam pojęcia, że mam mu towarzyszyć. W rezultacie bardziej on towarzyszył mi. 

Gdyby nie to, że poznałam Barta i resztę nie krzywiłabym się dziś na wspomnienie tamtej soboty. No i gdyby Guðni był innym typem człowiekiem niż był. A był dość... nie wiem czy określiłabym go tak jak Bart, mianem "nudny", ale... bardzo zachowawczy, powściągliwy... Mówił dużo i elokwentnie, momentami czułam się jakbym siedziała w towarzystwie swojego nauczyciela, a był ode mnie raptem 3 lata starszy. Nie śmiał się, a uśmiechał. Owszem był sympatyczny, uprzejmy i nie powinnam się czepiać, ale był totalnym przeciwieństwem tego z czym miałam do czynienia poprzedniej nocy. O ile siedząc w domu przy kawce byłoby to jak najbardziej na miejscu, tak wychodząc w celu picia wolę dać się ponieść fali zabawy. Powstał dysonans.

Męczyłam się całą noc. Najpierw poszliśmy we dwoje do baru na piwo gdzie nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. On mówił, ja nie umiałam i z powodu kaca i dlatego, że nie wiedziałam jak z nim rozmawiać. Poznałam go z całą resztą i sądziłam, że coś się ruszy, ale nie... Z Loftu wyszliśmy większą ekipą, bo dołączyli do nas Devon i Tyler (Kanadyjczycy od piłkarzyków) oraz Gregory (przesłodki azjata o wielkim mózgu) i Peter (człowiek wiecznie uchachany, z którym nie zamieniłam ani słowa; nie widziałam go innego niż jak na ostatnim zdjęciu - prawy górny róg). O kimś zapomniałam? Chyba nie. I tak z jednej strony chciała wariować z ekipą, a z drugiej czułam się zobowiązana spędzić czas z Guðnim tym bardziej, że co raz bardziej pijany stawiał mi alkohol. Nie zapłaciłam tej nocy za nic. Niby fajnie, ale nie. Nienawidzę uczucia bycia dłużnym. Nie jestem laską, której koleś może w klubie postawić drinka. Odmawiam. Jeśli z jakichś powodów nie odmawiam to czuję, że muszę się w jakiś sposób odpłacić, czy to rozmową, czy jakkolwiek, a nie robię rzeczy, na które nie mam ochoty więc... Ehhh... Z nim nie miałam ochoty ani rozmawiać, ani przebywać, więc choć alkoholu miałam pod dostatkiem nie czerpałam z niego żadnej radości.


W sumie odwiedziliśmy tej nocy 4 miejsca. Ostatnim z nich był Harlem, w którym powstrzymywałam się od zbytniej ekscytacji nad faktem grania w piłkarzyki z wokalistą Bloodgroup (swoją droga strasznie dałam dupy). Wtedy też zobaczyłam, że stoi mi nad głowa Guðni sugerując tym, że powinniśmy wracać do domu. Wracać do domu o czwartej... Ech... Jak mus to mus. Po powrocie obejrzeliśmy jeszcze "The Host", na którym o dziwo nie zasnęłam, ale przyznać muszę, że totalnie nic z niego nie pamiętam. No może ewentualnie dobry soundtrack. Chyba gdzieś podświadomie zarejestrowałam jeden utwór, bo od razu wiedziałam skąd go znam kiedy kilka dni po powrocie do Polski przypadkowo na niego wpadłam (klik).

Obudziłam się następnego dnia o 18. Tfu. Zostałam obudzona. Pewnie spałabym tak do poniedziałku gdyby nie to. Gdy wygramoliłam się z pokoju, w domu były już dwie inne couchsurferki z Norwegii, które przyjechały do Islandii na wolontariat. Wspólnie poszliśmy po zakupy i gdy popijałam, którąś z kolei kawę one gotowały coś... coś pysznego. I na taka ocenę nie wpływał fakt, że od miesiąca jadłam krakersy, chleb tostowy i ciastka. Gdyby ktoś postawił przed mną talerz spaghetti i tego czegoś, wybrałabym to coś (a spaghetti zjadła później). Cudo.
Pogadaliśmy jeszcze trochę (ja milczałam jak to na kacu), przeszłam się z dziewczynami po Reykjaviku i przed północą poszliśmy spać. Czy miałam problemy z zaśnięciem? Nie. Wstałam zdaje się jako ostatnia. Mogłam zostać jeszcze jedną noc i rano we wtorek ruszyć autobusem na lotnisko, ale marzyłam żeby wyjść z tego domu i nie czuć się już ograniczaną w jakikolwiek sposób przez obecność drugiej osoby. Wolałam spędzić noc na lotnisku, przysypiając gdzieś po kryjomu, niż spać w wygodnym łóżku, ale musieć z kimś rozmawiać czując się jednocześnie jak pasożyt. Tęskniłam do tułaczki. Wtedy dotarło do mnie, że to koniec. Od dnia następnego koniec z rozbijaniem namiotu, z samotnością, z tym pewnego rodzaju ascetyzmem. Strasznie się bałam powrotu do domu. Z jednej strony czułam się jak król świata, bardziej otwarta, bardziej pewna siebie, wiedziałam, że będzie mnie teraz stać na więcej w życiu codziennym, ale z drugiej... nie wiedziałam czy ta codzienność nie powali mnie na kolana. Za tym żeby wracać przemawiała do mnie tylko porządna kąpiel, czyste ciuchy i bogaty w warzywa posiłek. Nic więcej.

Zamknęłam za sobą drzwi wejściowe i poczułam ulgę. Nie wiedziałam co ze sobą począć i bardzo mi to odpowiadało. Pomyślmy no... ciepłe miejsce z toaletą, miejscem do przycupnięcia, w którym mogę spędzić cały dzień? Ha! No przecież - biblioteka. I to biblioteka z tonami komiksów. Nie wiem ile ich tam przeczytałam, ale była to chyba najlepsza forma spędzenia ostatniego dnia na Islandii jaką mogłam sobie wyobrazić. Wykupiłam sobie tez godzinę internetu by zrobić odprawę, wydrukować co trzeba i ustaliłam z Bartem, że noc spędzę u niego. Umówieni byliśmy w Lofcie pod wieczór, więc po zamknięciu biblioteki wciąż miałam trochę czasu by się poszlajać bez celu. To właśnie wtedy zjadłam najobrzydliwszą, najbardziej pozbawioną smaku sałatkę ever. Zapijałam ją piwem i zagryzałam krakersami siedząc w deszczu na małym skwerku przy Hverfisgata. Z etykiety niewiele byłam w stanie wyczytać, ale smakowała jakby ktoś zalał białą kapustę śmietaną, dodał ledwo wyczuwalnie majonezu i dorzucił ananasa żeby było trochę cool. Nie dało się tego jeść. 

Obejrzeliśmy zdjęcia na kompie Barta, pograliśmy trochę w piłkarzyki i pojechaliśmy do domu. Bart dobrodusznie zrobił mi przepyszna kolacyjkę, rozlał nam po kielichach degustacyjną resztkę wina i siedzieliśmy/leżeliśmy tak gadając do rana. Nie dałam się przekonać do pomysłu by jechać na lotnisko specjalnym busem. Jazda stopem była ryzykiem, którego w innym kraju bym się nie podjęła, ale tu... Poza tym nie mogłam sobie odmówić tej ostatniej przyjemności. Wciąż jeszcze miałam jeden bilet autobusowy, więc postanowiłam wsiąść w najwcześniejszy i pojechać nim na pętlę w Hafnarfjordur skąd miałam już blisko do 41, która prowadziła na lotnisko. Tak też zrobiłam. Wstałam o 6, założyłam buty i wyszłam zostawiając półżywego Bartka, który za 2,5 godziny miał wstać do pracy. Nie znałam za dobrze okolicy, więc na przystanek kierowałam się trochę intuicyjnie, a trochę bazując na jednej z map. Wyszłam z klatki i oniemiałam - niebo wyglądało jak obraz. Nie jestem fanką różu, ale było to coś przepięknego. Chwilę potem nie róż, ale czerwień popłynęła z mojego nosa. Znowu. Lała się wodospadem, którego nie byłam w stanie zatamować. Szczęście, że miałam przy sobie duży zapas papieru i chusteczek. Zużyłam wszystko, a i tak zostawiłam ślady na przystanku, upaprałam sobie krwią buty i łapy. MA-SA-KRA. Wyczucie czasu - znakomite. Bała się później pociągnąć mocniej nosem, albo wysmarkać żeby znowu nie uwolnić potwora. Na szczęście od tamtej pory już się nie pojawił. 

Idąc z pętli zaczynałam czuć lekki niepokój - co jeśli nikt się nie zatrzyma? Nie wymyślałam zawczasu planu B (bardzo to do mnie niepodobnie), olałam go stwierdzając, że w razie wypadku coś wymyślę. Wciąż byłam dobrej myśli. Wybiła 7, a na lotniku miałam być najpóźniej o 11. Dam radę.
Pierwszy raz podczas całej podróży zdecydowałam się na wypisanie swojego celu na karce. Musiałam się przejść spory kawałek żeby ominąć roboty drogowe i dać komukolwiek możliwość żeby mnie zabrał. Cóż... nie ma co rozwlekać tematu. O 8:30, kiedy to jakiś irytujący dźwięk budził Bartka do pracy, ja byłam już po odprawie. Bardzo niemądrze zostawiłam książkę w plecaku, który wędrował własnie taśma cholera wie gdzie, więc następne 3 godziny spędziłam na terminalu biegając od sklepu do sklepu w niewiadomym celu. Na pokład samolotu odprowadziła mnie Bjork.

Samochód, dwa autobusy, trzy samoloty, dwa pociągi, jeden tramwaj i 30 godzin później byłam w domu. 

Koniec.

* * *
Czyta się to znacznie szybciej niż pisze. Ślęczałam nad tym teksem kilka nocy, a i tak spora część nie jest napisana tak jakbym chciała. Nie podoba mi się zwyczajnie. Chyba widać, że początek pisało mi się przyjemniej niż końcówkę. Tak trochę po łebkach przyznam.

No ale tak, to koniec historii. Nie piszę tego jednak ze smutkiem. Już za kilka miesięcy nordycka przygoda doczeka się kontynuacji, tym razem z krótkim postojem w Norwegii. Bilety już kupione, na razie w jedną stronę. Oby tak zostało. Jeśli ktoś mieszka, lub zamierza mieszkać na Islandii i ma dla mnie jakieś cenne wskazówki, sugestie jak się do takiej przeprowadzki zabrać, będę bardziej niż wdzięczna. Tylko ta myśl trzyma mnie przy zdrowych zmysłach.  
I tak jak obiecałam, na koniec. Do słuchania i do oglądania. Do zachwytu.




4 Jan 2014

Kilka bezsensownych z sylwestra

Reszta albo nie wyszła, albo jest jeszcze bardziej bezsensu.
Muszę zacząć robić jakieś sensowne zdjęcia...