Pages

27 Feb 2013

Sera sera sera...

W piątek obchodzę moje małe, prywatne święto i zastanawiam się jak je uczcić. Coś co było przez pierwszych kilka lat kwitowane stwierdzeniem "przejdzie jej" czy też "to okres buntu" obchodzi w tym roku swoją dziesiąta rocznicę. W zasadzie to świętuję fakt, że nadal żyję bo przecież zapowiedziano mi powolną śmierć z powodu anemii, awitaminozy i innych mądrych słów. Sukcesem jest nie tylko to, że nadal całkiem żwawo stąpam, a nie słaniam się po tym świecie, ale też cisza... Zdaje się, że mojej mamie w końcu znudziły się tyrady o porcelanie mojej cery. W końcu jestem Misiem Polarnym. Ekhm.

Dekada. Łał. Nie o bicie rekordów tu chodzi, ale fakt, że jest w moim życiu jakaś stała, niezmienna rzecz, której się trzymam. Daje mi poczucie, że może w małym stopniu, ale jednak nad czymś mam kontrolę. Chciałabym jakoś zaznaczyć ten dzień, tak dla fanu. Nie mam komu gotować, a sobie samej już mi się nie chce, więc jakaś wypasiona potrawa raczej odpada. Chociaż marzy mi się zrobić w końcu domowego falafela... Może zrobię marakasy z soi i pojadę z nimi na Morenę. Przykleję sobie wąsy, pokręcę tyłkiem, pośpiewam... To zwykł dzielnica, ale zawsze gdy słyszę "morena" wyobrażam sobie, że po ulicach chodzą tam grupki mariachi.
Nie wieeeeeeeeeeeeeem.
Ale w końcu mam pretekst żeby wrzucić gdzieś to zdjęcie. MUAhaha.

prawdziwe domowo-włoskie spaghetti robione przez moja ulubioną kobietę

Oho! Tak w kwestii gotowania dostałam właśnie maila... opcja zdaje się, że ciekawej współpracy (fotograficznej) z radiem przy audycji kulinarnej. Hm. Sprzętowo chyba niedomagam, ale może...

No comments:

Post a Comment