Pages

30 Dec 2013

Fatalne zauroczenie

No dobra nadszedł czas na historię romansu roku, który nie doszedł do skutku z tak prostej i oczywistej przyczyny jak to, że jestem największą ciotą na świecie. Jeśli mówi się o facetach, że głupieją przy kobietach to łączę się z nimi w głupocie. Kobiece wdzięki należy zamienić tylko na smutne oczy, długą brodę i koszulę w kratę. Dodatkowy piercing powoduje, że sikam pod siebie. Tak było w tym wypadku. Katastrofa gwarantowana.


Ogrzewałam się właśnie w recepcji campingu po powrocie z Vik, gdy przez szybę dostrzegłam nie wiem co najpierw - gest palacza, śliczny duński sweterek, długą rudo-bląd brodę czy kolczyk w przegrodzie nosa. Serce zamiast w gardle stanęło mi gdzieś w okolicach miednicy i pulsowało gorącem (chyba zacznę pisać dla Harlequina) tak że miałam ochotę się porzygać (może jednak nie). Zacisnęłam pięści, usta i oczy żeby nie wydobyć z siebie niekontrolowanego ryku. Chuć czułam. Chuć i jakąś taką nieokiełznaną ochotę uduszenia go jak to mają w zwyczaju robić małe dzieci ze zwierzątkami. 

Normalny człowiek podszedłby zagadać, ja natomiast siedziałam skulona pod regałem z mapami i relacjonowałam koleżance na fejsdupiu skurcze mojej macicy. I wszystko byłoby jak zwykle, spoglądałabym na niego po kryjomu z nad książki, zupełnie jak jej główny bohater Humbert na Lolitę, tworząc w wyobraźni idealne scenariusze naszej potencjalnej znajomości, ale musiał wszystko zepsuć wychodząc z inicjatywą zapoczątkowując tym moje niechybne stoczenie się na dno dna.
Nie wiem co mi odbiło, bo zawsze byłam pedofilem lubiącym wysokich, chudych chłopców z dłuższymi włosami i gładziutką jak pupcia bobasa twarzyczką (mrrrau), ale podłapałam dzisiejszy trend "na drwala". Ojjj... to był drwal rasowy. Z wyższej półki. Zdecydowanie. Ponoć brali go za Islandczyka, ale nie powiedziała bym...
Mieszkać na kempingu i wyglądać dobrze - to umiejętność, którą zdecydowanie posiadł. Koszula w drobną, fioletową kratkę, zapięta pod samą szyję - chciałam ją z niego zerwać i uciec w kierunku zachodu słońca (byłby suwenir do kolekcji). Nie wspomnę o tym uroczym sweterku. Chłopak jak z reklamy. Podciągnąć tylko rękawy na wysokość łokci i Matilda zalicza K.O. Takie fetysze.
Co do mnie... byłam tego wszystkiego totalnym zaprzeczeniem. Znacznie odchudzoną sylwetkę, z racji pogody chowałam pod tonami ogromnych ciuchów, odrostom powiedziałam dzień dobry, a usta miałam tak spierzchnięte i popękane, że uśmiech bolał. Przy tak krótkim pobycie na kempingu pranie ciuchów nie wchodziło w grę (nie miałyby jak wyschnąć w krainie wiecznego deszczu), więc nie należałam do tych co leżą i pachną, choć pod prysznicem lądowałam prawie tak często jak w toalecie. Makijaż - hahaha, nie. Cóż... ogółem, nie dla psa kiełbasa. Czułam się jak pięcioletnia Matilda oglądająca z wypiekami na twarzy Kevin Sam w domu, jak dziewięcioletnia Matilda z histerią oglądająca w telewizji koncert Kelly Family, jak jedynastoletnia Matilda piszcząca za każdym razem gdy na Vivie puszczają Backstreet Boys. Ten sam poziom żenady.

No więc jak już pisałam sporo czasu podczas Culture Night spędziłam tańcząc w namiocie. Naprawdę trudno było stamtąd wyjść nawet do toi toia stojącego obok. W końcu podjęłam tę trudną decyzję choć cały namiot chodził, totalne szaleństwo, no ale przecież nie będzie mnie przez minutę, co mnie może ominąć nie? Gdy wróciłam po całym namiocie latał pierz i puch z poduszek. Seriously? Ugh... Czasu nie cofnę, więc wracam na swoje miejsce i cieszę się latającymi w powietrzu piórami jak dziecko. Wydawałoby się, że piękniej być nie może kiedy w moje ręce trafia butelka czerwonego wina - pierwszego, prawdziwego alkoholu jakiego na Islandii zakosztowałam. Wszystko to skutecznie odwróciło moja uwagę od fajerwerków, ale nie na tyle żebym od czasu do czasu nie rozejrzała się dookoła.
Mój wzrok automatycznie zatrzymuje się na pewnych elementach ludzkiego wyglądu i tak oto wyłowiłam gdzieś ponad tłumikiem kaptur, brodę i charakterystyczną kratę. Jak mówiłam stylówa "na drwala" jest dziś do zarzygania powszechna, na dodatek było ciemno, a okulary chuja mi dają (żeby chociaż dosłownie...), bo wyrobiłam je na podstawie wystawionej dwa lata temu recepty (idiotka). Nie robiłam sobie nadziei, ale moja głowa zaczęła żyć własnym życiem i jakby mogła to rzuciłaby się w tamtą stronę by tylko móc zweryfikować moje podejrzenia.
Impreza dobiegła końca co było dla mnie o tyle niekomfortowe, że nie miałam pojęcia co ze sobą począć. Nie mam problemu z wychodzeniem na imprezy/koncert/wystawy itp. w swoim własnym towarzystwie, ale jednak miło byłoby mieć do kogo usta otworzyć. Wyszłam z namiotu, odpaliłam papierosa i usłyszałam, że Pan w kraciastej koszuli razem z towarzyszami idzie dalej pić. Cóż... mieliśmy podobne plany, więc chcąc nie chcąc szliśmy w tym samym kierunku. Co raz więcej przemawiało za tym, że to mój chłopak z plakatu. Szłam obok nich, potem za nimi, potem przed nimi, a gdy już nie mogłam znieść żałości jaką sobą reprezentowałam zboczyłam z kursu po piwo.

To była moja pierwsza, ale nie ostatnia wizyta w Dolly. Klub wypełniony był po brzegi, więc weszłam kilka kroków za próg i był to koniec moich możliwości. Wcisnęłam torbę gdzieś między kanapy i dreptałam w miejscu wymieniając uśmiechy z innymi. Ponieważ wciąż byłam trzeźwa i wciąż miałam nadzieję stan ten zmienić, a muzyka nie powalała, zaczęłam się rozglądać jakby tu dojść do baru by kupić najdroższe w moim życiu piwo (850 isk). Gdy odchodziłam od baru natrafiłam wzrokiem na patrzącego na mnie drwala, który okazał się być TYM drwalem. Zadziałał chyba efekt placebo, bo zamiast odejść niewzruszona wypominając to sobie później do usranej śmierci, posłałam mu uśmiech numer 3. Wnioskując po tym co miało miejsce jakąś godzinę później nie był to tak głupi pomysł jak sądziłam, gdy spotkałam się z kamiennym odzewem jego twarzy. Gdybym wiedziała jak to się skończy, wybiegłabym stamtąd z krzykiem. Niestety wróżką nie jestem, więc chwile później niesiona przez tłum tańczyłam tuż u boku drwala, niemal twarzą w twarz. Ja wpatrująca się w niego jak w obrazek, rejestrująca najdrobniejsze szczegóły jego twarzy, ubioru, ruchy, on patrzący wszędzie tylko nie na mnie. Tak, wiem - bez komentarza.
Klub okazał się mieć drugie piętro gdzie udał się drwal z resztą grupy. Odczekałam chwile i poszłam zobaczyć co się tam dzieje. Muzyka znaczni lepsza, ogólnie o wiele przyjemniej, więc skoczyłam do miniaturowego kibla i stamtąd prosto na parkiet. Jakiś starszy Pan próbował mnie zgarnąć do walczyka, gdy uśmiechałam się do pięknych dziewcząt zazdroszcząc im tego, że ciuchy które na sobie mają były w przeciągu ostatniego tygodnia "naprawdę" prane. Następny raz widziałam owego Pana leżącego na podłodze po tym jak dostał od kogoś z buta. Mimo tego zaczynałam się co raz lepiej bawić i nie spieszyło mi się do wyjścia. Pełni radości dopełnił Jedwab (link), który poleciał z głośników i tańczący tuż przede mną pijaniutki Olafur Arnalds (link - kilka utworów + anegdota na temat reklamy wanien i powstania utworu pt. Poland, który swoja drogą jest jednym z moich ulubionych). Jeden z top momentów wyjazdu. Czysta, trzeźwa, radość. Gdy tak zastanawiałam się co, kto, jak i dlaczego przykleił Olafurowi na czoło, poczułam rękę na swoim ramieniu i z ust otoczonych gęsta brodą przyklejonych do mojego ucha usłyszałam:

- I'm leaving but I think you're cute

Albo był ślepy, albo bardzo pijany. W każdym razie zanim pomyślicie, że robię wielkie halo bez powodu - dziewczęta wyobraźcie sobie, że słyszycie coś takiego z ust Deppa, Goslinga, Lawa czy innego takiego, a panowie, że... nie wiem... coś z Sashą Grey może? Cokolwiek tam lubicie.
Ogólnie niebiańskie trąby, miękkie nogi i totalna pustka w głowie. On wyraźnie czekał na reakcję. Ustaliliśmy, że mieszkamy na tym samym kempingu, ale bawiłam się na tyle dobrze, że autentycznie (nie zagrałam tego) wahałam się między zostaniem w klubie, który zaraz zamkną, a wracaniem z przez całe miasto w towarzystwie tego pięknego mężczyzny. Wiadomo co wybrałam...

Znajomi Pana "Drwala" Thomasa, jak się okazało, wyparowali. Oj ty ty... nieźle toś sobie obmyślił.
Irytujący dotychczas deszcz został przez moją świadomość wyparty, a angielski płynął ze mnie czystym miodem. Procenty zaczynały chyba do mnie dochodzić, bo mój paraliż towarzyski wyparował gdzieś w tę zimną noc, a rozmowa z nieznajomym toczyła się własnym, naturalnym torem. Odbijanie piłeczki bez autów. To jedna z tych małych radości, gdy spotykasz kogoś z kim od pierwszej chwili wiesz, że możesz sobie pozwolić na tyle, ile w rozmowie z przyjacielem i nie spotkasz się z niezrozumieniem czy zdezorientowanym/ skonsternowanym wyrazem twarzy. Głupowate skojarzenia, gry słowne, dopowiadanie niestworzonych historii do garści faktów. Brak nudnej, katorżniczej, pierwszej rozmowy sprowadzającej się do wymiany biogramów. W tym wypadku ustaliliśmy skąd pochodzimy, a reszta była czystą przyjemnością. W ciągu spaceru na kemping, który trwał może z godzinkę zdążyliśmy dorobić się własnego żartu. Spotkaliśmy też podpitego Islandczyka, z którym zrobiliśmy sobie małą wymianę językową - klasycznie odrobinę wulgarną i sprośną.
Ale wracając... Moje ogólne wrażenie - facet idealny. Najgorzej na świecie. Póki co mi to nie doskwierało, ale znając siebie wiedziałam, że to początek mojego końca. Gdyby tylko mógł być odrobinę brzydszy...

Na kemping dotarliśmy około 4 rano. Wychyliliśmy kilka kubków wody i ukradliśmy herbatę na czarną godzinę. Gdy zwróciłam się do niego "cute girl" zamiast "cool kid" (wspomniany żart, którego szczegółów zdradzać nie będę) jednogłośnie stwierdziliśmy, że czas do łóżek. Język zaczynał mi się plątać, zaczęłam się plątać sama w sobie jakby alkohol faktycznie zadziałał z opóźnieniem. Zaraz, zaraz, to by oznaczało, że... zasada "alkohol = lepszy angielski" przestała obowiązywać. Co więcej, weszła na stałe.
Pożegnaliśmy się wyrażając nadzieje rychłego, bo nazajutrz, spotkania.
I na tym kończy się zauroczenie, a zaczyna fatalne.

takie rozrywki...

Pod osłoną nocy, sam na sam, wszystko wydawał się proste. Rano spojrzałam na swój zjarany nos, popękane jak u bezdomnego usta, zmiętolone pod czapką włosy, będąc na dodatek w tym dziwnym, a la kacowym stanie, który idealnie podsumowałam w poście z tamtego okresu:

Snułam się taka pusta po kempingu... Jakbym miała nogi z ołowiu, a czaszkę wypełnioną helem. Intelekt kojarzyłam tylko ze słyszenia. 

Nie wiem czy dna sięgnęłam grając w grę według innych zasad niż reszta, czy gdy spojrzałam na leżący przede mną ser i spytałam "co to?". A może gdy jako jedyna w towarzystwie nie dość, że nie miałam fajek, to prosząc o jedną z zażenowanie przyznałam, że nie umiem jej sobie sama skręcić. Było tego więcej... Niby drobnostki, które w znanym towarzystwie były by powodem niezłego ubawu, ale wtedy... Myślę, że upijając się (łącznie z tym co za tym idzie) nie zrobiłabym z siebie większej idiotki niż przez te kilka godzin prób zaistnienia. Miałabym przynajmniej alibi. Okazję taką, skoro już o tym mowa, straciłam, bo byłam zbyt zajęta samobiczowaniem się w myślach na kanapie w recepcji, podczas gdy Thomas razem ze starym towarzystwem bogatych amerykańskich nastolatków i nowo poznanymi koleżankami z Francji świętowali urodziny jednego z nich. Załapałam się na resztki piwa i łyk genialnej whisky znalezionej w kuchni. Choroba, "niedziela", pms - wszystko na raz. Zostałam pokonana przez samą siebie.

Boże... Historia ta jest tak denna, że nawet nie chce mi się jej kończyć w jakiś bardziej opisowy sposób. Żeby jednak nie pozostawić jej bez wisienki na torcie, na wyobrażenie tego jak baaaaaaaardzo zepsułam swoje pierwsze wrażenie powiem, że szanowny Pan "Drwal" Thomas odrzucił moje zaproszenie na fejsdupiu chwilę po tym, gdy otrzymałam jego błogosławieństwo na owego wysłanie. Siedziałam obok.
Załamałabym się gdybym przywiązywała do fejsa jakąkolwiek wagę, ale wydawało się, że mamy do tego podobne podejście, więc z czystej uprzejmości mógł poczekać z tym aż pójdziemy w swoje strony, albo dodać mnie i wywalić później. Nie mówiąc już o tym, że najlepiej by zrobił odpowiadając "sory, ale nie... ale coś tam.. ale cokolwiek" na moją sugestię wymiany kontaktów. Cóż... jednak taki idealny nie był.

Wszystko to, oprócz chęci by zapaść się pod ziemie, miało też dobre skutki. Obiecałam sobie nigdy więcej nie być taką dupą wołową, co wprowadziłam od razu w życie, przyznając się przed kimś do pewnych przemyśleń i uczuć. Inna sprawa, że było już za późno.

Ta-Daaam! Koniec.

* * *
Nowy Rok za chwilę, więc wszystkim najlepszego i takie tam bzdety. Eh... oby 2014 był jeszcze lepszy niż ten genialny, obfity w moje osobiste sukcesy 2013 (wiedziałam, że trójka w dacie mnie nie zawiedzie). Na taki się zapowiada i taki będzie, o ile zepnę tyłek i skupię się na celu.
Tak, tego Wam życzę - spięcia tyłka! No i świętujcie jak kto może czy będzie to mocno alkoholowa impreza, czy tak jak najprawdopodobniej ja - gry, filmy, książka i zielona herbata! Yo.

P.S. Dalsza, chyba ostatnia, część islandzkiej przygody niedługo... chyba.

2 comments:

  1. kurde czytam tego posta i końca nie rozumiem czemu nic z tego nie wyszło?bo nie miałas fajek ... ;) serio nie kumam bazy :)słaba jasność przekazu :)

    ReplyDelete
    Replies
    1. dokładnie - słaba jakoś przekazu. zwaliłam winę na kaca, ser i inne oznaki mojego życiowego nieogarnięcia, bo sama nie wiem/nie rozumiem wtf. może tak naprawdę z rana nie ogarnął ciężaru mego uroku. a może rozumował dokładnie tak jak ja. a może mu nie staje. who knows... amen.

      Delete