Pages

18 Dec 2013

Debil racing


Obiad mistrzów, czyli płatki z mlekiem i piwo. Do dzieła.
Pisząc to słucham Asgeir'a klik i klik i klik. Wczoraj dzięki blogowi Raykjaviczanki odkryłam, że nieświadomie byłam na jego koncercie podczas Culture Night. Nie to mnie jednak załamało najbardziej. Wspominałam kilka postów wcześniej o grupie Hjaltalin, którą się podjarałam ostatnimi czasy. Cóż... grali na tej samej scenie kilka godzin później, gdy ja szalałam w house namiocie. Przejrzałam rozpiskę - ani śladu. Idę się pociąć.

* * *

Od momentu, w którym wyruszyłam z Egilsstadir na południe, zaczyna się moja ulubiona część podróży. Miałam już za sobą podstawowe potknięcia, byłam bardziej świadoma pewnych spraw, moja podróżnicza pewność siebie wzrosła na tyle, że doświadczałam wszystkiego na innym, wyższym poziomie. Wędrówka była bardziej swobodna, w sensie... wyzbyta pewnych psychicznych ograniczeń. Przestałam obawiać się ryzyka choć od powrotu do domu dzieliło mnie co raz mniej czasu. 
Muszę też w tym momencie przyznać się do czegoś zarówno przed Tobą czytelniku jak i przed samą sobą. Byłam na Islandii, doświadczałam jej w jedyny, właściwy dla mnie sposób. Spełniałam jedno ze swoich największych marzeń, a i tak nie wiedzieć czemu, od momentu wylądowania na wyspie odliczałam dni do powrotu poprzedzając liczbę pozostały dni słowami "jeszcze tylko...". Jednak w miarę zbliżana się dnia wylotu mój entuzjazm odnośnie powrotu malał tak samo jak liczba pozostałych dni. 
Zastanawiam się jak wyglądałoby moje nastawienie w przypadku np. dwumiesięcznej podróży. Czy to zniecierpliwienie to kwestia dwóch tygodni potrzebnych by przystosować się do warunków i obranego przeze mnie, a nie praktykowanego nigdy wcześniej, trybu "zwiedzania"? Czy klasyczna zasada, że doceniamy coś dopiero w obliczu straty (hahaha... kto to czyta i wie z czego się śmieję, niech zaśmieje się ze mną)? 
W każdym razie mimo radości jaką sprawiała mi ta podróż, z początku mocno wyczekiwałam jej końca, które to uczucie przeszkadzało mi w odczuwaniu pełnej satysfakcji. 
Ale... nadszedł właśnie ten moment. Może to choroba przelała czarę i resztki spięcia w pośladkach odpuściły, może... nie wiem. Zobaczenie lodowca, chociażby z daleka, było dla mnie zbyt ważne, by powiedzieć sobie "to by było na tyle" tym bardziej, że była sobota, a do Reykjaviku chciałam zjechać dopiero w następny w piątek. Kupa czasu zważywszy na to, że całą Ring Road można zaliczyć w ciągu 16 godzin. Jak więc postanowiłam, tak ruszyłam w stronę Hofn. 

Wielokrotnie pytana byłam przez wożących mnie turystów i Islandczyków - dlaczego akurat tam? Mam tu na myśli każdy wskazany przeze mnie punkt docelowy, nie tylko Hofn. Pisałam już o tym w jednym z pierwszych wpisów, ale się powtórzę. Nie miałam przewodników, nie przeszperałam przed wyjazdem internetów by wiedzieć co, gdzie jest, nie pytałam też napotkanych ludzi co, gdzie widzieli. Miejsca, które na bieżąco wybierałam jako swój następny cel, wybierałam losowo. Analizowałam trochę mapy pod względem ukształtowania terenu itp. ale nie sugerowałam się znaczkami "place of interest". W ten oto sposób, albo lądowałam na pięknym zadupiu, albo uparcie wybijano mi pomysł z głowy aż dawałam zawieźć się we względnie ciekawsze miejsce. Podejście na tyle komfortowe, że mogłam pozwolić sobie na kaprysy, gdy coś zza okna przykuło moja uwagę. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby złapanie następnego stopa nie było pewnikiem, ale to już wiemy...

Trochę sobie pospacerowałam zanim zatrzymała się para koło piećdziesiątki, która podwiozła mnie całe 10 km. Swoją drogą zauważyłam, że o wiele lepiej rozmawiało mi się z ludźmi starszymi niż z równolatkami. Już pomijam to, że moimi głównymi rozmówcami byli mężczyźni/chłopacy, a kobiety/dziewczyny mogę policzyć na palcach jednej ręki, bo to akurat żadna nowość. 
Pogoda na szczęście była spoko, więc jakoś strasznie nie cierpiałam gdy mnie wysadzili. Szybko ich miejsce zastąpiła para turystów - Francuska i Izraelczyk - z którymi przejechałam grube kilometr, bo aż w okolice Djupivogur. 
Słuchajcie... to jest nie do opisania. Takimi serpentynami to jechałam ostatnio z 10 lat temu, nocą do Cisnej w Bieszczadach, z tym że tu jasno, zero drzew, jedziemy z góry w dół, więc cały tasiemiec jak na dłoni. Po prostu szczena na podłodze. Bardzo chciałam zrobić zdjęcie, ale nie byłam w stanie. Zapomniałam nawet o moim leku wysokości. Nie chciałam ani na chwile skupić uwagi na czymś inn... tfu! Nie mogłam, no nie dało się. Poza tym stwierdziłam, że na pewno w internetach znajdę jakieś zdjęcia jakby co... Albo jestem głupia, ale wszyscy wyszli z tego samego założenia, bo nie znalazłam ani jednego żeby pokazać o co chodzi. Ogólnie SZAŁ. 

Miejsce, w którym mnie wysadzili było kolejnym "martwym punktem" gdzie stopa łapałam z dwie godziny. Na Islandzkie warunki to istna wieczność. Na dodatek był to dość nieciekawy punkt na mapie, w którym nie ma za bardzo co podziwiać. Wspominałam już o niedorzecznej mgle? Najzabawniejsze, że ja tu modliła się żeby nie lunął na mnie zaraz deszcz, a w miejscu do którego zmierzałam świeciło słoneczko. Skąd wiem? Ano stąd.


Stałam na środku niczego, a to słoneczko tak sobie szyderczo muahahało z daleka. Sun of a bitch. Oczywiście sumienie nie pozwalało mi sie zatrzymywać, więc parłam do przodu nagrywając z nudów video relacje, których niestety nie mam bo... o tym później. Gadałam o tym jak to za tydzień wychleje tyle "piwsk" ile trzeba będzie żeby chociaż poczuć lekkie zawirowanie (w końcu zaoszczędziłam na kempingu 1000 koron, jakby nie patrzeć to 10 pilsnerów z Bonusa) i o tym, że za mną nic, przede mną nic i... nie pamiętam, ale z tego co wiem gadałam z 8 minut. Taki filmik nagrałam też w noc przylotu, kiedy siedziałam na przystanku autobusowym w Keflaviku, w strugach deszczu i nie wiedziałam co począć. Wspominałam już o tym nie? Łorewa. Takie video pamiętniki nagrywałam dość często czy to nudząc się w namiocie, czy wkurwiając na wiatr. Co ja bym dała żeby je teraz zobaczyć... Smutno mi się robi i tęskno jeszcze bardziej. Już niedługo... Ale dorzeczy. 
Szłam i szłam. I szłam. I nic. Rozważałam nawet w razie czego przejść się do Djupivogur i tam zostać na noc. Było jednak na tyle wcześnie, że dałam sobie jeszcze czas. Jak coś wrócę się te kilka kilometrów, co tam. W końcu zatrzymała się jakaś furgonetka jadąca z naprzeciwka. Wyskoczył z niej nadpobudliwy koleś, głowę dam urwać, że gej, a za nim kolega. Obaj trochę zajeżdżali mi Polakami, ale się nie odzywałam. Obwieścili mi, że jadą tylko na chwile do tej wiochy na D i jeden z nich za pół godzinki będzie wracał do Reykjaviku, więc mnie zabierze. Super duper. Intuicja mówiła mi, ze coś z tym kolesiem jest nie tak, ale zobaczymy... Jakkolwiek nie zaprzestałam marszu z tą różnicą, że teraz był to chód pełen nadziei, lekko taneczny, wesoły, a nie jak dotychczas znudzony, na wpół ugiętych nogach. Stwierdziłam jednak, że i tak stopa łapać mogę, kto wie... Mówić to sobie koleś może. Znałam takich co mówili i więcej na oczy ich nie zobaczyłam. Byłam jednak na tyle ufna, że postanowiłam skorzystać z sytuacji. Walnęłam wszystkie rzeczy na poboczu i wspięłam się na najbliższą górkę z widokiem takim jak na powyższym zdjęciu. Obiecałam sobie, że to zrobię i nie było siły, która by mnie powstrzymała. Tym bardziej, że miejsce było wręcz idealne. Włączyłam to klik i odleciałam. Jak ktoś przetrzyma całość, od 3:48 minuty - to ja. Trochę wyobraźni do cholery. Widzicie to? Widzicie? Nie powiem wam jak się wtedy czułam... 

[Właśnie miałam jedną z tych niekontrolowanych, katastroficznych wizji, w której odtańczyłam swoje na klifie (parę dni później), ale osunęła mi się noga i... choć wyglądam niewyjściowo (czyt. jestem poharatana i pewnie troszkę połamana), jakimś cudem przeżyłam upadek z cholera wie ilu metrów. Problem w tym, że nie mam za bardzo jak wdrapać się z powrotem na górę, ani jak zawiadomić pomoc, bo telefon się utopił, a w pobliżu kilku kilometrów nie ma żywej duszy. Hahaha. To by nie było zabawne.]

prześwietlone. chuj.
Wróciłam do swoich rzeczy, kolesia wciąż nie było. W między czasie zatrzymał się autobus, który zaoferował mi podwózkę (jak sądzę za darmo), ale spasowałam. Na szczęście niedługo potem zabrała mnie para młodych Anglików płci męskiej. Wymieniłam z kierowcą kilka zdań, ale szczerze mówiąc nie mam pojęcia o czym mówiliśmy, bo nie mam pojęcia co do mnie mówi. Coś odpowiadałam i dawał do zrozumienia, że ma to sens, a może też mnie nie słuchał. Na szczęście gadali między sobą, więc ja miałam spokój. Zatrzymaliśmy się po drodze w jednym z "place of interest" gdzie poprosili mnie bym zrobiła im zdjęcie. Jeden objął drugiego na co zareagowałam automatycznie "awwwww, so cute" i gdy zobaczyłam, że trochę się speszyli dotarło do mnie, że są gejami. Matilda debil. 

Dojechaliśmy do Hofn. Oni zjechali do hostelu, ja poszłam szukać otwartego sklepu. Namiętnie opychałam się wtedy takimi... krakersami tego nazwać nie można... Były większe i nie tak słone... takie... coś a la maca o smaku śmietankowym. Nieważne. W każdym razie działały na zasadzie słonecznika, więc jak już je otworzyłam to niestety... No i właśnie musiałam zrobić nowy zapas. Na szczęście było przed 18, więc zdążyłam do Netto. Nie pamiętam już czy kupiłam piwo, czy pomarańczowe obrzydlistwo, ale coś na pewno. W każdym razie szukałam miejsca by przysiąść na chwile i w spokoju zjeść obiado-kolację. 
Szłam przy brzegu gdzie wiatr odgrywał solówkę. Tyle miałam ze spokoju. Względny spokój znalazłam dopiero na polu golfowym, na które znowu wlazłam przypadkowo, gdzie na chwile zrzuciłam toboły i zachwycałam się widokami. 





















Jak widać pogoda dopisywała. 
Próbując zejść z pola za bardzo się zamotałam i tylko wydłużyłam sobie drogę. Świerzbiło mnie żeby zatrzymać sobie jedną z dziesiątek piłek golfowych porozrzucanych po całym polu, ale ostatecznie odezwały się do mnie wyrzuty sumienia za to nieopłacone pole i zbiłam się po łapach. W tym momencie miałam inny problem - nocleg. Miasteczko było na tyle duże, że rozbicie się na dziko w jego obrębie wydawało mi się niemożliwe, a byłam już zbyt zmęczona żeby próbować z niego wyjść. Na szczęście była ta górka... górka, która zwróciła moja uwagę gdy tylko wjechałam do Hofn. Tak... zaobserwowałam u siebie tendencję postrzeganie otwartej przestrzeni pod kątem jej potencjału noclegowego. Ta górka wyglądała obiecująco. Była odseparowana, obrośnięta iglastymi drzewkami (nie wiem, nie pamiętam, botanika się kłania), do tego piękne widoki, spoko ziemia i "pokój", który zapewniał idealny spokój należyty przy oddawaniu się czynnościom fizjologicznym. Obok pole namiotowe, więc wystarczy się porządnie wydrzeć w razie problemu i ktoś przybiegnie. 
No ale nie było tak kolorowo. To co zobaczyłam gdy tam doszła, lekko mnie zeschizowało, ale kazałam sobie wyluzować i nie marnować dobrej miejscówki. 
Z zewnątrz pięknie, ślicznie...


a w "pokoju" obok namiotu to...

O drzewa oparte były sterty zerwanych gałęzi. Wyglądało jakby ktoś chronił się przed wiatrem. Wszystko to miało sens, dlatego nie zwiałam stamtąd z krzykiem, ale musiałam się powstrzymywać, żeby moja wyobraźnia nie zawędrowała na ścieżki Blair Witch Project. 
Rozbiłam się i podziwiałam zachód słońca pisząc jakieś pierdołki w szkicowniku. 
Nie spodziewałam się, że zmiana kierunku podróży, zaowocuje w ten sposób. Było idealnie, wydawało się, że idealniej nie będzie. Znowu się myliłam. 
Spać poszłam oglądając na dobranoc takie widoki...















W nocy nie spałam najlepiej. Nie mogłam spać przez różne otaczające mnie dźwięki, nad których źródłem się zastanawiałam. Jedno z dużym prawdopodobieństwem zidentyfikowałam - łódź (którą widać na jednym z trzech powyższych zdjęć) wydawała z siebie w równych odstępach czasu jakiś łomot, aż w końcu coś wydało z siebie inny łomot i się utopiło. Gdyby nie to, pewnie do rana nie zmrużyłabym oka zastanawiając się co za psychol siedzi i co kilka sekund wali belką o belkę żebym umarła na zawał. Ale nie to było najgorsze. Przez chwilę słyszałam w okół siebie jakieś szuranie między trawą, chyba nawet jakieś odzwierzęce dźwięki. Byłam sparaliżowana strachem, więc nawet gdybym chciała to bym stamtąd nie zwiała. Zresztą stwierdziłam, że udawanie martwej może się tutaj sprawdzić. Sama nie wiem... czy byłam już tak nieprzytomna, że miałam urojenia, czy był to zwykły sen. Tak się rano zastanawiałam, wahałam nad jedną z tych opcji, aż weszłam na siku do "pokoju" i na jego progu zobaczyłam ptasie nóżki i kupkę zakrwawionych piór. Musielibyście zobaczyć moją minę. Próbowałam sobie przypomnieć czy ten biedny "ptak" leżał tam poprzedniego wieczoru. No chyba bym ka mać zauważyła, prawda? Na szczęście są aparaty. I na NIEszczęście klisza nie zarejestrowała tych szczątków. Czyli tak... nie przyśniło mi się - jakieś zwierzę łaziło w okół mojego namiotu. Sądząc po zerowym uszczerbku na zdrowiu namiotu i mojej osoby nie duże, ale jednak. 

Z rana wbrew moim nadziejom pogoda była chujowa, nie bójmy się użyć tego słowa. Tylko to słowo jest w stanie wyrazić frustrację w momencie gdy plan zbliżenia się do lodowca idzie się ekhm. Tzn. na upartego mogłabym to zrobić, ale nie tak to miało być. Matildo... spokojnie... nie bądź zachłanna, nie wszystko na raz... Niedługo tu wrócisz, będzie piękna pogoda, staniesz przed nim i zobaczysz go tak jak chcesz zobaczyć... Będzie idealnie. Będzie Twój. 
Tak, za pół roku będzie mój. Wówczas wystarczyło mi, że mogłam mu pomachać na do widzenia i ruszyć z powrotem na północ. 
Wystawiłam rękę. Drugi z kolei samochód zatrzymał się i między mną a kierowcą wywiązał się dialog.

- Jedziesz może w okolice Egilsstadir?
- Nie wiem.
- A gdzie jedziesz?
- Nie wiem.
- Ok.

Na moja korzyść. W końcu ktoś kto nie biega z przewodnikiem tylko swobodnie jeździ sobie po wyspie. Podejrzewam, że gdybym miała na to ochotę, mogłabym go w rozmowie tak zakręcić, że jeździłabym z nim kilka dni. Otóż kolega okazał się być kolejnym zachodnim sąsiadem, prawie rówieśnikiem, a do tego fotografem, tematów do rozmów więc nie brakowało. Co najlepsze Pan kolega (którego imienia oczywiście nie zarejestrowałam, coś na T) był na Islandii w pracy, która polegała na fotografowaniu islandzkich dróg w taki sposób żeby można było później nałożyć na nie jakiegoś wypasionego Mercedesa. Problem w tym, że jak pogoda jest, jak już wspomniałam, chujowa, to zdjęć nie ma co robić. I tak Pan kolega sobie jeździł bezwiednie po wyspie szukając NIEchujowej pogody. Czyli w skrócie - koleś w moim wieku został przez swojego pracodawcę wysłany na Islandię (na koszt firmy oczywiście) żeby w ciągu tygodnia zrobił mu 50 zdjęć, za co oczywiście jeszcze mu zapłaci. Nie chcę tu umniejszać pracy jaką trzeba włożyć w to żeby zrobić takie foty, bo jasne, że nie jest to tak prosta sprawa jak gdyby robiło się je dla siebie, ale w tym wypadku wysiłek jest raczej niewspółmierny do korzyści. 
No i tak sobie jechaliśmy, rozmawialiśmy, milczeliśmy, słuchaliśmy muzyki... dobrej muzyki. Tak dobrej, że w pewnym momencie zamarłam. Połączenie dźwięków i widoku za przednią szybą wbiły mnie w siedzenie. Gapiłam się przed siebie jakbym pierwszy raz w życiu otworzyła oczy. Prędkość widoczna po żółtych pachołkach na poboczach drogi, po przerywanej, która wydaje się być ciągłą. Ten delikatny slalom asfaltu, który wije się jak wąż. I te cholerne, stojące w miejscu, majestatyczne góry. Boże. Nawet te czarne chmury nad nami były tam gdzie powinny. To był ten moment. Chciałam wyjąć aparat i to uwiecznić, ale wiedziałam, że to nie ma najmniejszego sensu. Gapiłam się ze łzami w oczach i miałam tylko nadzieję, że T na mnie nie patrzy. Bałam się poruszyć żeby przez przypadek nie zepsuł jakimś słowem czy gestem tego momentu. Robiłam zdjęcia mrugając. Gdy tylko utwór się skończył zapytałam o tytuł. I masz. Słucham go teraz i znowu mam to wszystko przed oczami. Magia. klik

Dojechaliśmy do Egilsstadir i T zapytał czy mnie wysadzić, czy jadę z nim zobaczyć Hengifoss, trzeci co do wielkości wodospad Islandii. Pogoda była jak zwykle, ja nie miałam sprecyzowanego planu co ze sobą pocznę, miasteczko kojarzyło mi się tylko z moim moralnym upadkiem i wciąż było wcześnie, więc pewnie, że jeszcze posiedzę sobie w Twoim ciepłym, wygodnym samochodziku.  
Ale tak między nami... Naprawdę kocham naturę, wszelkie jej wytwory (no może oprócz ważek). Wodospady są piękne i w ogóle, naprawdę, ale jak to Selma w Dancer in the Dark śpiewała "i have seen water, its water that's all". Naprawdę nie widzę, żadnej frajdy w oglądaniu każdego jak bardzo duży by on był, kiedy mija się je na każdym kroku. Nie trzeba wysiadać z samochodu, nie trzeba się nawet tym samochodem zatrzymywać. One są tam wszędzie i sobie spadają. Skoro jednak T chce zobaczyć to proszę bardzo. Szkoda tylko, że T nie doczytał gdzie jedzie i jaka wędrówka nas czeka żeby popatrzeć na spadającą wodę. A należy wspomnieć o tym, że T do atletów nie należał i z bólem słuchałam jak biedny wypluwa tam gdzieś z tyłu płuca.
Ehhh... Doczłapaliśmy się po 20 minutach do Litlanesfoss, czyli innego wodospadu, który znajduje się po drodze do tego większego (a nie mówiłam?). Zrobiłam zdjęcie i okazało się, że durna nie zabrałam kliszy z samochodu, a właśnie pstryknęłam ostatnią klatkę. Obwieściłam T, że jeśli chce niech idzie dalej, ale dla mnie to nie ma sensu. Złapał oddech i wymruczał tylko, że w przewodniki nie napisali, że trzeba iść pod górę... Biedactwo.

Zdecydowałam, że rezygnuję z Egilsstadir o ile T ma zamiar jechać na północ. Tak też się stało, więc opowiedziałam mu o mojej przeprawie w okolicach Myvatn i Reykjahlíð gdzie znajduje się naturalne kąpielisko. Kiedy zbliżaliśmy się do wioski już porządnie lało. Zatrzymaliśmy się pod sklepem i niestety nie miałam innego wyboru jak zdecydować się na pobliskie pole namiotowe. Klasyczne zakupy po taniości czyli piwo i ciastka. W takim miejscu spodziewałam się, że koszty pola nie przekroczą 1000 koron, ale no tak... to cholerne jezioro i kompielisko podbiły cenę do 1500, a zaznaczyć należy, że nie uraczyłam tam takich wygód jak w domku czyli na Reykjavickim polu za 1400. 
Wciąż lało, ale musiałam zacząć rozbijać namiot zanim zrobi się ciemno jak w dupie. Gdy ja zmagałam się z wiatrem i deszczem, T zajadał się bagietkami w samochodzie. 
W pewnym momencie zauważyłam, że z namiotem jest coś nie tak... chyba coś, gdzieś źle włożyłam, albo... Nie. Proszę nie. Tak. Główny, przedni stelaż się złamał. Nieeeeeeeeeeeee... Cóż za wyczucie czasu. Stałam jak sierota wgapiając się z wyrzutem w niebieską płachtę materiału niezgrabnie opierającą się na patykach i nie miałam totalnie pomysłu co zrobić. Tego się nie spodziewałam. Pobiegłam szybko do T, który na szczęście miał taśmę, która na nieszczęście nic a nic mi nie pomogła. Położyłam się nawet na chwile w tym zdechłym worku żeby sprawdzić jakby to było, ale nie było mowy żebym spędziła tam noc. Na szczęście na kempingu jest kuchnia i toaleta. Do wyboru do koloru. 

Kuchnia okazała się być dużym namiotem, w którym było za zimno i wietrznie na robienie czegokolwiek, o spaniu nie wspominając. Zaprosiłam T do wspólnego piwkowania i tak sobie siedzieliśmy rozmawiając jak starzy przyjaciele, wybuchając gromkim śmiechem i pogryzając ciasteczka. Przyniósł mi nawet chleb tostowy, którego nie potrafiły zdzierżyć jego kubki smakowe (nie tylko jego, ale darowanemu...) i kostkę żółtego sera, bo mu wyznałam, że pierwszą rzeczą na którą się rzucę po powrocie będzie poczciwa gouda. 
Boże jaki ten ser był dobry. Yam yam, czyli zupka chińska, mój pierwszy ciepły posiłek na Islandii, też smakowała jak niebo. Zwłaszcza jedzona rękami, bo nie zdołałam wytrzymać do powrotu T, który poszedł do samochodu po sztućce. Ogólnie w obliczu tragedii jaką była utrata namiotu, wieczór był niezwykle udany, a cały dzień z perspektywy czasu mogę uznać za jeden z najciekawszych. Tym bardziej, że nie na tym kończyły się przygotowane dla mnie atrakcje. Muahaha.

Poszłam do łazienki, odbyłam długi, namiętny prysznic w towarzystwie piwa (czemu nigdy wcześniej na to nie wpadłam?) po czym rozłożyłam się z karimatką pod ścianą i skrobiąc w szkicowniku czekałam aż ruch zmaleje. Wykalkulowałam, że jak wstanę o 5 to akurat tak żeby usunąć się z drogi sprzątającej dziewczynie. W międzyczasie każdy wchodzący do kibla przepraszał, że przeszkadza, albo pytał czy może jakoś pomóc. Dwie dziewczyny zaoferowały nawet miejsce w swoim namiocie chociaż i tak już spała w nim nadprogramowa ilość osób. Każdy życzył mi dobrej nocy. Tfu... wróć. Para Francuzów. Już w kuchni się we mnie zbyt mocno wpatrywali gdy opowiadałam T, że noc spędzę w kiblu. Gdy przyszli się umyć też szemrali coś między sobą patrząc na mnie spod byka. Nie zalatywało od nich życzliwością. Jestem prawie pewna, że to oni byli konfidentami. 

Przed północą gdy już układałam się do snu, do łazienki weszła dziewczyna z recepcji z mopem, a za nią starszy Pan, który schylił się nade mną i bardzo delikatnie, z troską zapytał czemu tam leżę. 

- Stelaż od mojego namiotu się złamał i nie miałam za bardzo wyboru, ale proszę się nie martwić, zapłaciłam za pole. Potrzebuję tylko kilku godzin odpoczynku i znikam, nie chcę robić problemu.
- Ale Ty nie możesz tutaj spać!
- Dlaczego?
- Nie możesz! Boże, nigdy wcześniej nam się to nie zdarzyło... co ja... ale... 
- ...
Spojrzał mi prosto w oczy i tym swoim wzrokiem baseta drążył mi w mózgu dziurę. Strategia stosowana przez moją mamę w celu sprawdzenia mojej prawdomówności, która owszem była skuteczna gdy byłam dzieciakiem. Teraz gdy tylko widzę ten wzrok momentalnie wpadam w panikę i nawet gdy nic złego nie zrobiłam spada na mnie poczucie winy za zło całego świata, staje mi w gardle gula, oczy latają na wszystkie strony itp. Nie mogłam się temu poddać, nie w takiej sytuacji. 
- Czy jesteś szczera? Mogę Ci ufać?
Spojrzałam w te jego smutne oczy i bez mrugnięcia, a może nawet robiąc minę zbitego psa powiedziałam:
- Tak. Nie kłamię, mogę Panu pokazać mój namiot.
- Dobra... Powinienem mieć jakiś namiot...a jak nie to powinniśmy mieć jakieś wolne łóżko. Nie możesz spać tu na podłodze. Coś wymyślę. Przyjdę do Ciebie za kilka godzin, zobaczymy co da się zrobić. Zgaszę to duże światło i zapalę nad lustrami żeby nie było tak jasno. Śpij sobie.
Zrobiło mi się strasznie smutno. Na myśl, że ten dobry człowiek mógłby zostać przez kogokolwiek oszukany i że miałabym to być ja, serce mi się kroiło, piłowało, mieliło. 
W końcu udało mi się zasnąć mimo ciągłego sikania nad głową. Szybko jednak zostałam wyrwana ze snu przez staruszka, który znowu przy mnie kucnął.

- Chcesz spać tutaj czy w łóżku?
- Eeee... tutaj?
- Na pewno?
- Tak.
- Dobrze. To śpij sobie spokojnie, nie zrywaj się z rana tylko śpij do oporu. Jak wstaniesz to przyjdź do mnie coś pomyślimy z tym namiotem. Dobranoc.
Uśmiechnął się, pogłaskał mnie po ramieniu i pocałował w czoło.
Boooooooooże. Prawie się tam popłakałam. To wszystko było takie... i jeszcze ten żółty ser. 
Brak mi słów.

Maraton sikania rozpoczął się znowu ok 6-7 rano, więc cóż, trzeba było wstać. I tak musiałam stamtąd możliwie jak najwcześniej wyjść żeby jeszcze tego samego dnia dostać się do Reykjaviku. Nie widziałam już samochodu T, nigdzie też nie kręcił się dziadek. Obiecałam sobie napisać maila do recepcji pola jak tylko dojadę do stolicy. Czas uciekła nieubłaganie zważywszy na to, że startowałam z martwego punktu. Wiedziałam, że to będzie trudny początek i tak też było. 
Postanowiłam tym razem minąć jezioro  z drugiej strony. Nic to nie zmieniło - znowu przeszłam ładny kawał drogi zanim ktoś się zatrzymał. O tyle dobrze, że pogoda była śliczna, słoneczko świeciło, wiatr pizgał jak zwykle, wszędzie owieczki, ładne widoczki. No ślicznie. Nagrałam tam kolejną video relację, z której niewiele można było usłyszeć, bo islandzki wiatr jest największą attention whore z jaką się spotkałam. Przebija nawet Jezusa w gdańskiej Bazylice Mariackiej.  
Zatrzymał się starszy Islandczyk, który nie mówił po angielsku, więc nasza podróż była niekrępująco cicha. Jechał do Akureyri - hallelujah. Gdybym znowu miała tak co kilometr łapać stopa żeby się stamtąd wydostać to nie ręczę za siebie. Po drodze zmusił mnie do zrobienia zdjęcia wodospadowi. Naprawdę zmusił. Na migi. Wysiadłam, zrobiłam zdjęcie i jechaliśmy dalej. Już wiem jak to jest być turystą. Muahaha. 
Wydostanie się z miasta nie było takie proste. Trochę mi to zajęło, a i tak wysadzono mnie gdzieś... gdzieś. Zrobiłam kolejny spacerek do najbliższej wioski gdzie spotkałam innego autostopowicza, Sebastiana, który okazał się być niemieckim Polakiem (do 7 roku życia w Polsce, później Germany). W każdym razie mogliśmy rozmawiać po polsku. Dowiedziałam się, że po moim angielskim nigdy by nie poznał, żem Polką jest, co było bardzo miłe. Skręcił nam po papierosie i staliśmy tak z godzinę nim go pożegnałam i poszłam przed siebie. Wreszcie zabrała mnie szkocka para, z którą też nie za bardzo gadałam, bo... Laska albo miałam PMS, albo wcześniej się popsztykali. Aaaalbo i to i to. Zdaje się, że pochlipywała pod oknem, bo zaciągnęła sobie kaptur po brodę i skuliła gdzieś w kącie drzwi tak, że nawet w boczny lusterku nie było jej widać. Atmosfera była napięta.
Wysadzili mnie w Borgarnes około 18 skąd natychmiastowo złapałam stopa i o 19 byłam w domku. Jechałam wtedy z babką, która wracała właśnie z jakiegoś kursu jogi i medytacji. Nie musiała o tym mówić - było po niej widać. Nie chcę tutaj szastać stereotypami, bo sama jogę kocham, doświadczałam jej dobrodziejstw fizycznie i duchowo, ale jakby to powiedzieć... nie wpływa to tak mocno na sposób postrzegania mojej osoby. Natomiast ona... ton jej głosu, sposób mówienia, wygląd oczywiście... była przesiąknięta tymi klimatami. Źle mi się z nią rozmawiało. Zaczęła gadać o polityce, o edukacji w Polsce. Czułam się jak idiotka, bo naprawdę nie wiedziałam co jej powiedzieć. Na szczęście przez większość drogi słuchała jakiejś audycji radiowej. 

Miałam nadzieję na darmowy kubeczek kawy w punkcie informacji turystycznej, ale niestety ten z automatem był już zamknięty... 
Musze przyznać, że jestem zdziwiona, ale i dumna, że sytuacja z namiotem kompletnie mnie nie ruszyła. Może w innych okolicznościach... Na szczęście wiedziałam o istnieniu magicznego regału, z darmowym stafem, gdzie miałam nadzieję znaleźć albo nowy namiot, albo chociaż jakiś stelaż nadający się do przerobienia. W mniej optymistycznym wypadku mogłam zapłacić za noc i spać w recepcji (już wcześniej ktoś to robił), a w najgorszym zaoferować pomoc na kempingu w zamian za nocleg. Byłam spokojna tym bardziej, że na kempingu pracował Polak. Przynajmniej tak go zrozumiałam. 
Było dobrze. 




P.S. Czy ktoś może mi k... mać powiedzieć dlaczego od połowy postu czcionka jest mniejsza i nie da się tego zmienić? Wrrrr...   

2 comments:

  1. nie zauważyłam nawet różnicy w czcionce. a ser żółty bardzo mnie rozczulił:)

    ReplyDelete