Pages

12 Sept 2013


Wróciłam.
Nie wiem co napisać. Nie wiem co myśleć. Spodziewałam się tego, ale stan ten różni się od tego, którego przyjścia oczekiwałam.
W poniedziałkowy wieczór gdzieś w samym sercu Reykjaviku ogrywałam ludzi wszelkich narodowości w piłkarzyki, we wtorek rano stałam na poboczu drogi łapiąc stopa na lotnisko, a teraz, dwa dni później, siedzę w ciepłych papciach, wychylam kolejne kubki kawy, jem wszystko co znajdę pod ręką i próżnuję jak gdybym nigdy z tego łóżka nie wyszła.

Zawsze uważałam umiejętność natychmiastowego przystosowania się do nowych warunków/środowiska za jedną z moich największych zalet. Wynikające z niej dobrodziejstwa są równie bezcenne co bolesne, jeśli brać pod uwagę, że w moim przypadku przystosowanie = przywiązanie. Do ludzi, do miejsc, do wspomnień...
Nie wiem więc czy mój obecny stan jest jedynie pewnym, chwilowym szokiem, czy to co przeżyłam zostanie bezceremonialne odcięte i ta nowa, inna Matilda, którą byłam przez ostatni miesiąc, zniknie.

z Instagramu Barta / ostatnia sobota w Reykjaviku
Islandię pokochałam jako dzieciak oglądając z wypiekami na twarzy jej uroki na zdjęciach ściągniętych w kafejce internetowej na dyskietkę [sic!] i utożsamiając jej kulturę z Bjork.
Wystarczyło mi przejść się raz po Reykjaviku, pierwszego dnia mojej podróży, żeby poczuć się jak u siebie i zakochać się w tym mieście do szaleństwa. Po każdym tygodniu spędzonym w dziczy, wracałam do niego (choć na pole namiotowe) jak do domu by łapczywie zaczerpnąć kontaktu z ludźmi i zmęczyć się trochę miejskim życiem co sprawiało, że obcowanie z naturą przez następny tydzień stawało się jeszcze przyjemniejsze. Jednak gdziekolwiek bym aktualnie nie była zawsze towarzyszyło mi uczucie przynależenie do tego miejsca. Odpowiedzenie na zadawane przez napotkanych ludzi pytanie "co tu robisz?" sprawiało mi problem. Wiedziałam, że jestem turystą, ale się nim nie czułam. Namiot był moim domem, stacje benzynowe łazienką, pobliska ławka stołem w kuchni. Wyglądałam jak kloszard chodząc wciąż w tych samych brudnych ciuchach, ze spierzchniętymi ustami, przykrytymi czapką tłustymi włosami, bez śladu makijażu. Pojawiające się masowo pęcherze na stopach utrudniały poruszanie się. Mimo to chyba nigdy nie czułam się tak dobrze sama ze sobą. Moje największe lęki zamieniły się w codzienną rutynę, która na dodatek sprawiała mi nieopisaną przyjemność.

Ehhh...

Tęsknię. Straszliwie. Mam tylko nadzieję, że ten związek na odległość zmobilizuje mnie do większych i nie tak bardzo rozciągniętych w czasie zmian. Sporo we mnie zmieniło się już bezpowrotnie, teraz tylko muszę tym odpowiednio pokierować.

Choć jeszcze tydzień temu nie byłam tego tak pewna, dziś mogę powiedzieć, że ostatni miesiąc był najlepszym co mnie do tej pory spotkało.

* * *

To tylko zajawka. Będę starała się powoli przelać tu wydarzenia ostatniego miesiąca. Będzie trochę rysunków, więcej zdjęć. Na razie muszę odespać.

No comments:

Post a Comment