Pages

26 Sept 2013

Day 1. Keflavik - Reykjavik.

Keflavik


Żeby nie zwracać na siebie uwagi i nie sugerować otoczeniu, że zrobiłam coś złego, po zeskoczeniu z murka szłam równomiernym choć delikatnie przyspieszonym krokiem. Nie odwracając się za siebie zniknęłam za najbliższym rogiem mając nadzieję, że stąpający mi po piętach stróż odpuścił.

Niebo tego dnia postanowiło nie wychylać się zza gęstej ściany chmur. Widok ten miał się okazać jednym z najczęstszych tego najgorszego od 20 lat lata na Islandii, o czym do znudzenia informował mnie każdy napotkany mieszkaniec wyspy. 
Wszystko to nie nastrajało mnie zbyt optymistycznie. Wydurniałam się sama do siebie, szłam tanecznym krokiem żeby jakoś się zdopingować, ale tak naprawdę czułam się jakby... zawiedziona. 

Dzięki rozkładom jazdy autobusów, które bombardowały długimi jak cholera nazwami przystanków i nadmiarem islandzkich literek (nawet nie próbowałam ich przeczytać) ustaliłam trasę, która miała mnie wyprowadzić na główną drogę prowadzącą do Reykjaviku.
Islandzka infrastruktura ma to do siebie, że chodniki, przejścia dla pieszych itd., pojawiają się z rzadka i jakby na odczepne (o obrzeżach miasteczek nie wspominając). Coś typu "walniemy tu kawałek chodnika, tak do tego zakrętu, a dalej niech se radzą". Przebiegałam więc co chwilę z jednej strony na drugą sądząc, że gdzieś znajdę dalszą część ścieżki, ale cóż... W końcu utknęłam gdzieś na wysepce między pasami, stojąc jak sierota w mokrej (a jakże inaczej) trawie, nie wiedząc co ze sobą zrobić, bo jak na złość samochodów nie było końca. Ktoś jadący z naprzeciwka na mnie zatrąbił. "Wtf" pomyślałam, ale postanowiłam to zignorować i szurałam po trawie dalej aż udało mi się przedreptać na upragnioną drogę 41.
Nie zdążyłam się odwrócić (nie mówiąc już o nastawieniu psychicznym do łapania stopa) kiedy zatrzymał się przy mnie samochód i uśmiechnięty Islandczyk w średnim wieku zapytał czy nie podwieźć mnie do Reykjaviku. Oniemiałam na chwilę po czym bezwiednie wpakowałam plecak na tylne siedzenie, jakbym robiła to całe życie i zapinając pasy przemknęło mi przez myśl, że wszystko będzie dobrze.
Matilda Kloszard
Trwająca zaledwie 30-40 minut przejażdżka była momentem, który uświadomił mi jak szybko i bezboleśnie można poruszać się po Islandii. Ponieważ sygnalizację świetlną spotyka się w zasadzie tylko w obrębie "miast", ruszając z punktu A można bez zatrzymywania się dotrzeć do punktu B, obojętnie czy dzieli je 40 czy 400 km. Obserwowałam prędkościomierz każdego samochodu którym dane mi było jechać i średnia prędkość poruszania się po Ring Road to około 100 km/h. Z jednej strony wygodne, ale dla kogoś takiego jak Matilda, która kocha gapić się godzinami przez okno, bolesne. Z mało którego stopa miałam ochotę wyskoczyć w trakcie jazdy, w większości było mi tak dobrze, że nie miałabym nic przeciwko okrążeniu wyspy dwa razy.

Odbyłam pierwszą, szablonową rozmowę, która powtórzyć miała się jeszcze 35 razy i zapaliliśmy papierosa, który dał mi czas na chwilę refleksji nad łatwością z jaką przychodziło mi porozumiewanie się po angielsku. Ja, która do tej pory niepewnie wymrukiwałam zwykłe "hello", teraz bezwiednie używałam czasów, które były moim największym przekleństwem przez tych naście lat nauki.

- Gdzie Cię wysadzić?
- Nie wiem, gdziekolwiek.

Tak trafiłam do Laugardalur, kempingu, który stał się moim punktem odniesienia i miejscem, do którego, co tydzień (niezamierzenie) wracałam jak do domu.
Wytaszczyłam się z samochodu, który wciąż nie odjeżdżał, gdy kucając ogarniałam cały swój dobytek. Oczekiwałam dźwięku silnika a zamiast tego usłyszałam "Czy to Twoje?" z ust kierowcy, który szedł w moim kierunku trzymając między dwoma palcami jeden z miliona tamponów wypełniających wszystkie komory, kieszenie, kieszonki, przegródki mojego bagażu, a który musiał mi zwiać gdy wyciągałam ładowarkę. Stał tak nade mną dzierżąc na wyciągniętej ręce ten świecący moim zażenowaniem tampon, a ja próbowałam nie wybuchnąć śmiechem.
Wszystko to podobało mi się co raz bardziej.

Rozłożyłam namiot (tym razem naprawdę) i ponieważ było dość wcześnie postanowiłam przejść się po okolicy, która szybko zamieniła się w nieokolicę. Przechadzałam się wzdłuż brzegu ciesząc się każdym źdźbłem trawy, każdym kamyczkiem i pizgającym wiatrem. Mijający mnie siwy staruszek przywitał się ze mną serdecznie. Kiedy uciekałam przed niezidentyfikowanym źródłem pisku, który śledził każdy mój krok, wpadłam na kolejnego starszego Pana na rowerze, który zaczepił mnie z jakąś nieuzasadnioną dla mnie wtedy nadzieją w oczach. Zaczęliśmy rozmawiać. No... powiedzmy...

Smári i nasz piknik






Mówiłam głównie ja. Smári żywo gestykulował wspierając tym próbę wydobycia z siebie jakiegoś dźwięku. Sądziłam, że jest to kwestia nieznajomości angielskiego, więc gdy zapraszał mnie herbatę, a z kącika jego ust popłynęła struga śliny, przeszło mi przez myśl "uciekaj!". Coś jednak skarciło moją polską mentalność nakazującą trzymać się z daleka od "ulicznych ekscentryków" i zasiedliśmy przy stojącym nieopodal stoliku piknikowym. Piliśmy mocną, czerwoną herbatę pogryzając od niechcenia owsiane ciastka, które wyciągnął z plecaka razem z kubeczkami, sztućcami, termosem i kartonem cukru w kostkach. W trakcie tej specyficznej rozmowy co chwile sięgał czy to do jednej z kilku toreb, którymi był obwieszony czy do kieszeni skóry. Wyglądało na to, że nosił przy sobie cały swój dobytek. 

"I lost my talk". 

Smári ma 59, dwójkę dzieci i cztery koty. Nie pracuje. W przeszłości miał ciężki wypadek, przez który dziś ma trudności z mówieniem. Nie czyta i nie pisze. Próbował napisać mi swoje imię, jak najszybciej ruszając ręką jakby chciał przechytrzyć swój mózg, ale wyszła z tego nieczytelna bazgranina. Próbowałam wywnioskować co chce powiedzieć z tych pojedynczych słów, które często nie brzmiały jak te istniejące. Zadawałam pytania, a on potakiwał lub przeczył, wciąż jednak uporczywie próbując zebrać myśli by coś powiedzieć. Kończyło się to zwykle tym, że wzdychał z rezygnacją i machał ręką. "Sori". 

Ubrana w przesłodko-cieplutki kardigan, który znalazłam przed samym wyjazdem w lumpie, i pierwszą w moim dorobku wiatrówkę, wartą swojej ceny, zaczęłam marznąć podczas gdy Smári niewzruszony wiatrem popierdalał w szortach i sandałach. 
"Jestem codziennie, w tym samym miejscu, od 16". Tak brzmiałoby zdanie na pożegnanie, gdyby potrafił je z siebie wydobyć. Nigdy więcej tam nie poszłam, nigdy więcej go nie spotkałam. Był tylko przedsmakiem tego wszystkiego co miało mnie spotkać, ale jednym z najmilszych wspomnień z całego pobytu. Stał się moją osobistą wizytówka Islandii. 

Trasa kemping-centrum to kwestia 20 minut spacerkiem, mimo to co jakiś czas w rejestracji, w której regenerowałam siły witalne swojego telefonu sama też nabierając kolorów, pojawiał się turysta pytający o autobus.  
Pierwszy raz w życiu mieszkałam na kempingu. Nie znałam zasad, obyczajów i wciąż byłam jeszcze zbyt wystraszona by pytać o cokolwiek. Na dodatek, rzecz, której nie lubię dawać po sobie poznać to bezradność i zagubienie. Poruszałam się więc jakbym spędziła tam pół życia, unikając dobrodziejstw takich jak kuchnia, do których jak sądziłam nie miałam prawa dostępu za te 1400 isk. Myliłam się. Tak właśnie zafundowałam sobie dwa tygodnie bez ciepłego posiłku. Ale o tym później.
Na temat kempingu stworzę osobny wpis, ale o czym muszę teraz wspomnieć to magiczny regał, z którego to po powrocie z centrum zagarnęłam resztki chleba i salsy. Dziś, na wspomnienie tego smaku robi mi się niedobrze, ale w tamtym momencie, gdy moim jedynym pokarmem wciąż jeszcze były tylko wafle ryżowe i prince polo, była to niewyobrażalna uczta, którą przypieczętowałam "piwem". W końcu był piątek. Jeden z trzech spędzonych w Reykjaviku i z tych trzech najspokojniejszy...



No comments:

Post a Comment