Pages

17 Oct 2013

Reykjavicka niewola

Szybki rzut oka na mapę (milion map) i cóż... Na mapie wszystko zawsze wygląda prościej. Nie chodzi o to, że się w nich nie orientuję, czy że odległości są w rzeczywistości krótsze lub dłuższe niż te, których się spodziewam. Chodzi o to, że czasami człowiek (czyt. ja) jest durny i nie bierze poprawki na to co pokazuje mapa. Zwłaszcza jeśli nie jest kierowcą. Poza tym mapy są różne. No dobra usprawiedliwiam się trochę, ale no... W każdym razie trochę mi mina zrzedła gdy ta malutka koniczynka po lewej okazała się być tym prawej.

Ja wiem, to takie oczywiste, ale skoro Islenski mógł na Ring Road pomylić kierunki to ja mogłam nie pomyśleć zawczasu, że na takim "skrzyżowaniu" przejścia dla pieszych nie znajdę, a mogę co najwyżej zrobić podkop jeśli nie chcę iść na około. Internecie, gdybyś był wtedy przy mnie... na pewno nie zafundowałabym sobie tych wszystkich atrakcji, które miały przyprawić mnie o śmiech politowanie nad samą sobą.
Wyobraźcie sobie - znalazłam kładkę, chwała nie bogu, i wylądowałam na przystanku (czerwone kółeczko po lewej; drugie to kierunek podróży). Cudownie. No i co, zdawałoby się, że prosta sprawa wsiąść w autobus i przejechać się tych kilka przystanków żeby zbliżyć się jak najbardziej do wylotówki. Nie, nie, nie... nie z Matildą. 
Była niedziela, godzina 15. Z Reykjaviku wyjechałam 24 godziny później.

Islandzka komunikacja miejska - czarna magią. Nie wiedziałam nic począwszy od kwestii biletów po posługiwanie się rozkładem jazy. Tabliczki na przystankach mówiące do mnie kilkunastoliterowymi, podobnymi do siebie nazwami, z nawalonymi do granic możliwości ð æ ö í ú þ á... 
Pierwszą rzeczą jakiej się dowiedziałam to częstotliwość jazdy autobusów - raz na pół godziny. Miałam więc chwile czasu żeby wydedukować, w który wsiąść. Wciąż jednak istniał inny, poważniejszy problem, mianowicie bilet. Uparłam się, że pieniędzmi posługiwać się będę tylko w sytuacjach kryzysowych. Jestem człowiekiem prawym, trauma z dzieciństwa nie pozwala mi łamać prawa bez palpitacji serca, ale z racji tego, że sama wycieczka na Islandię była przełamaniem największych lęków, jazda na gapę w tym momencie była jak przejście przez pustą ulicę na czerwony świetle. 
Zabierając się do napisania tego, próbowałam sobie przypomnieć po kolei każdy swój krok, prześledzić swój tok myślenia tamtego popołudnia i stwierdzam, że rozum mnie wówczas opuścił. Dziś, będąc obytą z rozkładem jazdy pukam się w głowę. Naprawdę nie wiem jak to zrobiłam. 
Nie chce mi się wnikać za bardzo w swoją głupotę, więc postaram się w skrócie. 

Wsiadłam do autobusu, który miał mnie zawieźć przystanek czy dwa dalej, skąd miałam już z łatwością złapać stopa. Pan kierowca widząc debila z plecakiem wpuścił mnie środkowymi drzwiami (czego jak się później dowiedziałam nigdy się nie robi). Poudawałam, że szukam w torbie biletu i widząc, że dojeżdżam na swój przystanek zrezygnowana zapięłam torbę i ustawiłam się przy drzwiach, które się nie otworzyły. Kierowca przez cały autobus wydarł się, że muszę kupić bilet. Te kilka osób w autobusie zwróciło na mnie spojrzenia, a ja spalona ze wstydu i gratulująca sobie w myślach podeszłam do kierowcy. Miałam jedynie 500 isk w banknocie, przy czym bilet to kwestia 350 isk. Kierowca nie wydaje reszty. Stwierdziłam, że ha-HA noł fakin łej! Tak Matilda, trzeba było się jeszcze kłócić po przyłapaniu na próbie jazdy na gapę. Doprawdy, brawo. Nikt w autobusie nie miał rozmienić, koleś się niecierpliwił, ja jako biedna turystka uprzejmie obstawałam przy swoim. Zaczął grzebać w kieszeniach. Wydał mi 100 isk, podał 1,15h bilet i byliśmy kwita. Gdy wysiadłam okazało się, że to nie ten przystanek. Jakżeby inaczej. Żeby nie przedłużać powiem tylko, że jakimś cudem ubzdurałam sobie, że autobus, który przyjechał po kolejnych 30 minutach wywiezie mnie na południe. Coś mi podpowiadało, że jednak nie, ale postanowiłam poddać się sytuacji i jeśli coś chciało żebym jechała na północ to nie miałam zamiaru protestować. 



Tak też się stało. Wysiadłam na ostatnim przystanku w Mosfellsbaer. Kiedy doszłam na wylotówkę zaczynało się ściemniać. Zastanawiałam się czy skierować się na główną drogą, czy może skręcić w głąb wyspy, w tym wypadku do Þingvallavegur. Fakt jednak był tak, że byłam co raz bliższa ucieczki od cywilizacji, więc pozwoliłam sobie na chwilę oddechu. Usiadłam na górce mchu i gapiłam się na powoli zachodzące słońce, czując jak schodzi ze mnie mizantropijny high. W końcu byłam sama ze sobą.

Przez cały miesiąc rzadko kiedy zdarzało mi się łapać stopa stojąc w miejscu. Starałam się przeć do przodu, a i myślałam sobie, że sprawiam w ten sposób wrażenie bardziej zdeterminowanej/zdesperowanej co skusi przejeżdżający samochód by się zatrzymać. W tym wypadku nie było to możliwe. Pobocze znikało w miarę zbliżania się do rzeki, a odcinek ulicy wzniesiony nad nią był zbyt długi by ryzykować przebiegnięcie na druga stronę. Wlazłam wiec w wysokie trawy chcąc zobaczyć jaka jest inna opcja przejścia przez rzekę. Stanęłam przy krawędzi i wyszukałam kilka miejsc, w których dałoby się spokojnie przejść, bez ryzyka porwania przez nurt, niestety zabić mogłaby mnie próba zejścia po maksymalnie stromym zboczu. Rozejrzałam się dookoła. Ha! Po prawej mostek jak wymalowany.



Do samego końca podróży chodzenie wyznaczonymi ścieżkami nie było w moim nawyku, wiec wpuściłam się w mokre krzaczory nie widząc za bardzo co robię. Zrzuciłam plecak i zeszłam po łagodniejszym zboczu nad brzeg tuż obok mini wodospadu. Jedyne co słyszałam to szum wody i przejeżdżających nieopodal samochodów. Było mi tak błogo, że wróciłam na górę i sprawdziłam czy grunt nadaje się na rozbicie namiotu. Ze zbocza wyrastała porośnięta mchem niby-półka, po której nie turlałabym się jak pierwszej nocy w Keflaviku. Ziemia nie była zbyt twarda, ale też nie tak miękka żeby wbicie śledzi nie było możliwe. Decyzja - zostaję. 

Zjadłam swój drug tego dnia posiłek (wafla ryżowego), napiłam się wody, usiadłam na progu namiotu i włączyłam Bjork. Od tak dawna o tym marzyłam. O tym spokoju, tej wolności, tej swobodzie w wyrażaniu emocji, o byciu z samą sobą w otoczeniu dziczy z melodią, która przywoływała na myśl te wszystkie krajobrazy. Teraz nie potrzebowałam wyobraźni. Siedziałam z otwartymi szeroko oczami i uśmiechając się ryczałam, przeżywając najpiękniejszy moment w swoim życiu (do czasu). Pobujałam się trochę w trawie, śpiewałam na całe gardło, rozmawiałam ze ślimakami i Islandią. Zagadałam do tych na górze, w sensie do chmur i słońca, żeby się dogadali i może rano nie spuścili na mnie deszczu, ale...

... niestety. Rano zamiast słoneczka, które położyło mnie spać, przywitał mnie klasyczny płacz z nieba. Bo na Islandii, przynajmniej podczas mojego pobytu, szczególnie w okolicach Reykjaviku, deszcz padał praktycznie bez przerwy. Zmieniało się jedynie jego natężenie. Po pewnym czasie przestałam na niego zwracać uwagę. Cieszyłam się tym, bo choć ogólnie do deszczu nic nie mam, żyjąc w mieście lubię się pogapić przez okno na mokre ulice, czasami w nim pospacerować, to jednak irytuje mnie gdy ostatnią godzinę poświęciłam na układanie włosów. Nie wspominam o okularach. Sądziłam, że wrócę do Polski nadal ignorując jego istnienie jednak okazało się, że w Polsce deszcz jest inny. Ogromne krople z pretensją walą Cię w twarz jakby krzycząc "zejdź mi z drogi!"


- Sun! You... you... you Sun of a bitch!

Warknęłam spoglądając w niebo. Byłam tak zachwycona tą grą słów, że powtarzałam to każdej napotkanej osobie. Zaśmiała się chyba jedna. Nie wiem czy dlatego, że jako jedyna zrozumiała, czy nikt nie potrafi docenić mojego geniuszu. 
Stałam tak śmiejąc się do siebie na głos, czując co raz większe parcie na pęcherz. Zaczęłam śmiać się jeszcze głośniej, do tego złowieszczo, bo przecież mogłam zacząć sikać tak jak stoję. Przestałam kiedy po drugiej stronie rzeki, wyłoniła się grupa jeźdźców galopująca w moim kierunku. Noż kur... Cóż za wyczucie czasu! Zero drzew, nie ma się za czym schować, ciśnie co raz bardziej, a oni jak na złość przerwę sobie robią i stoją. I stoją. Ja gapię się na nich, oni gapia się na mnie, ptaki się drą, deszcz pada i czekam jak debil. Wybuchnęłam śmiechem.


Ruszyłam w głąb wyspy. Szłam, ale długo nikt się nie zatrzymywał. W międzyczasie wyszło słoneczko. Przeprosiłam za wyzwiska mając nadzieję, że wyrozumiale przygrzeje mi tyłek. Przygrzało aż za bardzo. W końcu zatrzymał się samochód. Za kierownicą siedziała starsza kobieta, w zasadzie babcia. Miała z siedem dyszek, ale jak na swój wiek całkiem ogarniała. Nie będę dokładnie relacjonować przebiegu naszej rozmowy bo polegała na ciągłym powtarzaniu jej tego samego. W każdym razie ubolewając nad tym co robię, martwiąc się o mnie niesamowicie, zawróciła samochodem i zawiozła mnie jak myślicie gdzie? Mosfellsbaer oczywiście. Kurwa. Już nie chciałam wdawać się z nią w dyskusje, wiec z rezygnacją wzdychałam na tylnym siedzeniu.
Gdy zatrzymała się na przystanku koło Bonusa, na którym wcześniej wysiadłam, miałam ochotę się rozpłakać. Reykjavik trzymał mnie w garści i nie chciał puścić. 
Rozmieniłam pieniądze w Bonusie kupując kilogramowy bochen tostowego chleba i wpakowałam się do autobusu. Okazało się, że mimo wszystko brakowało mi do biletu 3 koron, więc zaciskając zęby i pięści znowu wrzuciłam pół tysiaka i czekałam na znak od kierowcy kiedy mam wysiąść. Gdybym przy tych wszystkich komplikacjach miała jeszcze do czynienia z polskim typem Pana autobusowego to już chyba wolałabym przesiedzieć cały miesiąc na tym przystanku. Na szczęście Islandczycy do turystów podchodzą bardzo przyjaźnie, więc Pan dokładnie mi wszystko wytłumaczył upewniając się, że zrozumiałam. 
Tak trafiłam na terminal autobusowy Mjodd, skąd wyjeżdżały autobusy poza granice aglomeracji. Sprawdziłam rozkład, spojrzałam na mapę i zdecydowałam - Hella (czyt. Hekla). Na tyle daleko, że nikt nie odwiezie mnie z powrotem, i na tyle blisko, że nie stracę za wiele po drodze. 
Jak się okazało, straciłabym bardzo dużo gdyby nie pewien przedstawiciel płci męskiej, który chciał skorzystać z mojej mapy.


2 comments:

  1. ok, to my jesteśmy słabeusze - bylim tydzień i objechawszy wyspę nie spędziliśmy ani jednj nocy w namiocie. w sensie to nie jest 'chwalisz sie czy żalisz'? komentarz, następnym razem też wybierzemy opcję namiotową.
    przejrzałam też tumblra i Twoje zdjęcia są w mojej ścisłej czołówce jeśli chodzi o islandię. i dajesz dalej relację!

    ReplyDelete
    Replies
    1. przemiło mi. dalsza część się pisze. pot i krew spływają po skroniach. ale będzie.

      namiot obowiązkowo!

      Delete