Pages

24 Oct 2013

Droga do Dupy

Na pewno (czyżby?) zdarzyło wam się poznać osobę, która sprawiała nie najlepsze pierwsze wrażenie. Odstająca trochę od towarzystwa, będąca na dystans, z niezbyt zachęcającym do nawiązania znajomości wyrazem twarzy, odzywająca się dopiero gdy ktoś pierwszy zagai i to w sposób bardzo lakoniczny sprawiając przy tym wrażenie znudzonej. Na usta cisnęło wam się "arogant".  Jednak po pewnym czasie okazywało się, że ten milczący pionek to otwarta, rozgadana, energiczna i mega ciepła osoba. Znacie to? 
To ja.
Nie to, że celowo stawiam mur i patrzę komu będzie chciało się przez niego przeskoczyć, nie jest to moją strategią selekcji nowych znajomych. Nigdy sama nie zagaduję do ludzi (no chyba, że jestem pod wpływem pewnych napoi), po prostu. Nie umiem, nie zostałam do tego stworzona czy coś. Bardzo bym chciała, ale albo nawet mi to na myśl nie przychodzi i stoję z boku jak sierota, albo paraliżuje mnie strach i gapię się na kogoś tak długo aż sam podejdzie. 
Na Islandii starałam się jednak nie być tak odpychająca. Potraktowałam to jako zadanie aktorskie. Tylko tak mogłam sprawić by faktycznie ruszyć żwawo z miejsca. Cóż... czasami średnio mi to wychodzi co pokazują zmagania z wydostaniem się z Reykjaviku, ale... 

Kucałam pod rozkładem jazdy grzebiąc w torbie, gdy usłyszałam nad sobą męski głos, który powoli zniżył się do mojego poziomu. Pytał o mapę. Hohoho, do wyboru do koloru kolego. Wysypałam mu naręcze map i wróciłam do gmerania po omacku w milionie rzeczy, dzięki którym moja torba jest dziś smutną, zmemłaną i porwaną płachtą materiału. 

- Jesteś z Polski.
- Skąd wiesz?

I tu jego palec wskazujący na wystające z mojej torby opakowanie wafli ryżowych made in biedronka.
Peter jest Czechem. Ahoj! Z racji tego, że przyjechał na Islandię do koleżanki, nie miał ze sobą namiotu ani żadnego tego typu osprzętu. Co robił na terminalu? Wybierał się na jednodniową wycieczkę do Hveragerdi, najbliżej położonego na południe od aglomeracji Reykjaviku miasteczka, w którym płynie gorąca rzeka. Nie miałam o tym pojęcia, jako że przed wyjazdem jak i po wylądowaniu nie interesowałam się przewodnikami i dociekaniem co, gdzie trzeba zobaczyć. Spotkałam na swojej drodze wielu turystów i każdy mówił gdzie to był, co widział, domagając się rewanżu z mojej strony. "Co ciekawego widziałaś?" Noż do cholery. Wybaczcie, ale dla mnie to pytanie było i będzie kompletnie z dupy. To jak zapytać astronautę co widział będąc zawieszonym gdzieś w kosmosie. Jeśli rozumiecie co mam na myśli. "Widziałam Islandię". Tak zawsze brzmiała moja odpowiedź i to nie dlatego, że nie zapamiętywałam nazw odwiedzanych miejsc, czy zwyczajnie nie zapuszczałam się w oblegane przez turystów punkty. Nie rozmieniam natury na drobne. Tyle. Poza tym gdybym wcześniej wiedziała gdzie, co, jak czułabym presję i miałabym jakieś cele, a na ich braku mi zależało. To miała być swobodna wędrówka. 
Hveragerdi. takie tam widoczki...

Dzięki takiemu podejściu zamiast do Hella trafiłam z Peterem właśnie do Hveragerdi, zostawiając na później cztery z siedmiu kupionych biletów. W portfelu zostało mi 1000 koron. Jakoś niespecjalnie mnie to martwiło, a wręcz czułam potrzebę wydania ich jak najszybciej żeby już nic mi życia nie upraszczało, co skutkowało rozleniwieniem. 
Szliśmy. Pod górę. Cały czas. Peter ze szkolnym plecaczkiem, ja z 12kg na plecach plus 5kg w ręce. Z początku nie dałam sobie pomóc, facet we mnie nie mógł na to pozwolić. Poddałam się gdy zeszliśmy ze ścieżki, a odciski na moich stopach dały o sobie znać. Jak chce nosić, niech nosi. Że niby lżejsze niż jego plecaczek. Niech mu będzie.

Szlaki turystyczne są przereklamowane. Po co iść szlakiem, który doprowadzi Cię do celu, skoro można iść na wprost, zapewniając sobie takie rozrywki jak możliwość porwania przez rwący nurt, bycie wciągniętym przez mokradła ukrywające się pod niewinnymi, zielonymi trawkami, wleźć komuś podczas gry na pole golfowe, przełazić nad albo pod drutem kolczastym i być podgryzanym przez konie. No po co?
Na nic tłumaczenia, że drabinka na drucie raczej nie jest dla nas, a dla farmera, do którego konie należą. Wciąż jeszcze mentalnie tkwiłam w Polsce spodziewając się, że ktoś przybiegnie z siekierą i nas pogoni, mimo, że chwile wcześniej Panowie na polu golfowym, którym weszliśmy pod kije, przywitali nas z uśmiechem. Konie przywitały nas równie entuzjastycznie. James Baxter, w którym zakochałam się momentalnie, nie ukrywał swojego zainteresowanie moją osobą, gardząc trawą, którą podawałam mu na dłoni, a skupiając się początkowo na moich stopach wędrował stopniowo w górę. W jego oczach widziałam pożądanie. Jednak przygoda nie mogła dłużej czekać. Zostawiłam go ze złamanym sercem.


Do celu nie dotarłam jeśli założyć, że był on taki sam jak Petera. Gdy on wspinał się dalej w kierunku pary unoszącej się gdzieś w oddali, ja siedziałam na głazie i upajałam się widokami przysłanianymi stopniowo cieniem fali chmur, która zmierzała w moją stronę. Nie zdążyłam pomyśleć, a zaczęło kropić. Standard. Mżawka nie ustępowała, a nabierała na sile. Mokłam ja, mokły moje rzeczy. Wyruszyłam na poszukiwanie najwygodniejszej drogi do zejścia na dół. To co, przez poletko odwiedzić jeszcze raz mojego końskiego adoratora? Gorzej chyba wybrać nie mogłam.

wygląda na taką ot górkę? znajdź Wally'ego"
Skusiły mnie te śliczne, włochate roślinki. Coś tak niewinnego nie mogło zwiastować katastrofy prawda? Pierwszy błąd, pierwsza lekcja - te urocze sukinsyny (których imienia wciąż nie znam) zwiastują podmokły teren. Wkopałam się w sieć strumyczków przekładanych końskim łajnem. Meszki latały w okół mojej głowy i zaczęłam się zastanawiać czy niepostrzeżenie jeden z koni nie narobił mi na głowę. Jedynym moim ratunkiem było przeskakiwanie między górkami mchu. Deszcz nadal padał, wiatr jak to wiatr sobie pizgał, a ja skakałam skrzętnie planując każdy kolejny ruch. Crash Bandicoot live. Byłam co raz bardziej mokra, buty też do suchych nie należały, ale dawałam radę. Gonna make it! I wtedy wskoczyłam prosto w sięgające po kostki bagienko. Cóż... wybranie trampkopodobnych butów na taką wyprawę nie było zbyt mądrym posunięciem.

Nie musiałam już dbać o to by się nie zmoczyć, deszcz nadal padał, a najlepsze było dopiero przede mną; gdybym nie skąpała się w bagienku, przepadłabym w smyrających po tyłku trawach, dzięki którym byłam już kompletnie mokra od stóp po kolana. Gdybym miała w skrócie opisać stan mojego umysłu, gdy tak szłam z podniesioną głową, przy akompaniamencie chlupotu pod stopami, sprowadziłabym to do memu "I regret nothing".

tak, TE niepozorne roślinki
Nieświadomy niczego Peter, niestety poszedł w moje ślady z tą różnicą, że on miał zaraz wpakować się w autobus i wrócić do ciepłego domku, a mnie czekało znalezienie odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu. Poszłam na łatwiznę i skierowałam się w stronę widzianego po drodze namiotu. Ktoś najwidoczniej znalazł stały grunt pod nogami o powierzchni na tyle dużej by się rozbić i nie odlecieć przy pierwszym silniejszym powiewie ("powiew" - haha, brilliant). Niestety ten skrawek suchego lądu otoczony był (jak się później okazało z każdej strony) fosą tego samego ścierwa, z którego przed chwilą wyszłam. Akurat wyciągałam nogę z błota, próbując nie stracić buta, gdy z namiotu wychyliła się dziewczęca główka. Mijając namiot przywitałyśmy się serdecznie wymieniając uśmiech pod tytułem "taaaa...".

Kawałek dalej, ale nie za blisko, znalazłam odpowiednie miejsce i po uprzednim zdjęciu butów i skarpetek (tak czy tak przeziębienie jest już w drodze), czując pod palcami przesłodko mięciutki mech, rozbiłam namiot. Udało mi się to zrobić w tej kilkunastominutowej przerwie między kolejnymi opadami deszczu. Przebrałam się, a buty postawiłam na poprowadzonej tuż obok rurze wypełnionej gorącym powietrzem.

Siedziałam tak sobie, gdy z namiotu sąsiadów zaraz za dziewczyną wyszedł chłopak. Z daleka widziałam, że bynajmniej nie jest to dla nich pierwszy taki wypad - nienawidziłam ich za te wygodne trekkingowe buty, warte miliony monet ciepłe ciuchy świecące mi szyderczo po oczach nadrukiem The North Face.
Ewidentnie szli w moim kierunku. Zamiast się schować postanowiłam jak normalny człowiek nie uciekać przed ewentualną interakcją. Wtedy moje ucho wyłapało coś znajomego. Krzyknęłam do nich. Chyba niedosłyszeli, bo chłopak gwałtownie się obrócił i odpowiedział po angielsku. Ehh...

- Jak miło usłyszeć w dziczy swój język

słońce na śniadanie

Szczęki im opadły. Ni cholery nie pamiętam imion, ale podobnie jak ja podróżowali stopem. Byli jedną z tych idealnych, wkurzających par, po których widać, że się dogadują i ogólnie są dla siebie stworzeni; totalna symbioza. Zazdrość mnie zżerała tym bardziej, że chętnie bym sobie takiego chłopca przygarnęła. Cud malina.
Wskazali mi jedyną bezpieczną, w miarę suchą drogę, którą można było się wydostać z naszego królestwa mchu i poszli łazić po górach. Deszcz znowu zaczął padać, więc spojrzałam tylko ze współczuciem na moje butki i zapięłam się w namiocie.

Pobudkę rano zafundowała mi rura, z która wydawała schizujące dźwięki. Słyszałam też jak sąsiedzi zbierają się do wyjazdu. Kiedy zostałam wreszcie sama wyszłam z namiotu i ku mojemu zaskoczeniu święciło słońce. Piękne, błękitne niebo było czyściutkie, więc póki co nie musiałam obawiać się deszczu. Wszystkie mokre rzeczy ułożyłam na rurze i przystąpiłam do porannej toalety. Mając w okół tyle wody nie mogłam nie skorzystać z umycia włosów w rzece. Wzięłam ze sobą plastikową butelkę, którą napełniałam przy każdej możliwej okazji (czyt. dostępie do kranu) i po raz pierwszy podczas tej wyprawy napiłam się pysznej, zimnej, źródlanej wody.
Wróciłam do siebie, założyłam na szyję chustę, włożyłam do niej telefon (DIY stereo) i puściłam ukochany kawałek (link). Dreptałam boso w pełnym słońcu, a wiatr suszył mi włosy. W pobliżu ni żywej duszy. Mało brakowało żebym zaczęła skakać i krzyczeć z rozkoszy. No i najważniejsze... pierwszy raz od kilku dni byłam sucha.

sławetna rura



Deszcz nadal miał wolne, a mi niezwykle przyjemnie szło się poboczem. Mijały mnie dziesiątki samochodów, żaden sam z siebie się nie zatrzymał, mi ręki wystawiać się nie chciało, więc szłam. Odciski dawały o sobie znać coraz bardziej, ale najwidoczniej sprawiało mi to jakąś masochistyczną radość, bo marszu nie przerywałam. Przeszłam 14 km, czyli odległość jaka dzieliła mnie do Selfoss. Po drodze zrobiłam sobie dłuższą przerwę przy przydrożnym punkcie informacyjnym. Położyłam się na wznak na trawie, zapaliłam papierosa i cieszyłam jak głupi do sera machając nogami. Wiem, że w kółko o tym piszę, ale to wtedy po raz pierwszy poczułam tę totalną swobodę. Zero pośpiechu, zero powinności - cóż za ulga. Chyba nigdy nie byłam tak zrelaksowana. Ja, niedorzeczny nerwus.
Nie wiem ile czasu minęło, ale w końcu wstałam, choć niechętnie, i doczłapałam się do miasteczka. Szybko znalazłam się po jego drugiej stronie i zaczęłam aktywnie łapać stopa. Zabrała mnie kobieta w średnim wieku. Kobieta pełną gębą - pokazując mi ręką Hekle po lewej stronie drogi, mówiła o stronie prawej. Początkowo miała mnie wyrzucić w Hella, ale że jechała kawałek dalej do Hvolsvollur to stwierdziłam, że co się będę ten tego... No jednak mogłam się ten tego. Stacja benzynowa i nic więcej. Dochodziła 20, więc wolałam nie ryzykować i poszłam szukać miejsca na rozbicie. Nie było takiej siły, która by mnie zmusiła chociażby sprawdzić ile kosztuje znajdujące się obok pole namiotowe. Poletko nieopodal stacji było idealne. Mała wycieczka do toalety i chop do śpiworka.
kilka kilometrów przed Selfoss

Fifth day, 20.08.13 wtorek
- śniło mi się dzisiaj, że grzebałam w kontenerze za Bonusem i znalazłam dużo bananów. ha-HA!
- autostop chuj
[...]
- buty pełne ślimaków
- piłam kokomjolk. pyszotka
[...]
- padam na ryj. to miłe zmęczenie
- rośnie mi ogromny odcisk na pięcie. nie fajnie. bardzo

Następny dzień nie był zbyt emocjonujący, dlatego nie będę się wysilać tylko spiszę to co napisałam w szkicowniku.

Sixth day, 21.08.13 środa
- lazy day. w warunkach miejskich/domowych oznaczałoby to słuchanie muzyki, malowanie/obcinanie paznokci, maseczki, peelingi i wszelką aktywność zmierzającą do poprawy swojego wyglądu (czyt. opierdalanie się przez cały dzień w domu). W warunkach kempingu lazy day utożsamia się z rainyfuckinwindy day czyli: z okazji zajebiście kurewskiej pogody i ogólnego wyczerpania psychiczno-fizycznego (czyt. nie chce mi się) postanawiam spędzić cały dzień w namiocie (miotanym przez emocje), czytając "Grapevine", pisząc te pierdoły, kontemplując nad własnym życiem, planując przyszłość i przekłuwając wciąż te same pęcherze na stopach
- WAŻNE! wersja "rainy-windy" jest lepsza niż "rainy". silny wiatr strzepuje krople deszczu z tropiku dzięki czemu nie mam w namiocie powodzi 

Czwartek. Tydzień na Islandii wybił. Pobudka o 7:30, szybkie pakowanko zanim zacznie padać i na stopa. Pogoda do dupy oczywiście. 
Ludzie bywają okrutni, przekonałam się o tym wtedy po raz pierwszy i nie ostatni. Jedzie taki jeden z drugim ogromnym, terenowym autem, sam jeden, na tylnym siedzeniu można być dzieci płodzić tyle miejsca, z nieba sika, wiatr zarywa mnie do tańca, a ten omija mnie tak, że szerszy łuk mógłby zrobić tylko zawracając. To przykre.
Nie mam jednak co narzekać bo o 10:30 byłam już w Vik. Śpiewanie "you'd better stop before you go and break my heart" poskutkowało i najpierw zabrało mnie dwóch uroczych staruszków (na tylnym siedzeniu towarzyszyło mi masło), a później młoda belgijska para. Nie mam pamięci do imion.

z punktu widzenia złamanego serca / Hekla
No więc Vik. Kolejna wiocha, której centralnym punktem jest stacja benzynowa. Oprócz tego ładny kościółek na wzgórzu, czarne plaże i pole golfowe u podnóża góry. Nie mam pojęcia, naprawdę nieeeeee mam pojęęęęęcia co miałam w głowie tego dnia, że postanowiłam tam zostać na następną noc. Był ranek, a ja zamiast jechać dalej (lodowiec już tuż tuż) rozsiadłam się u wylotu rotrassgat (idiom określający Islandię jako "asshole of wind"; polecam artykuł link). Była to jedna z dwóch dramatycznych nocy, które jakimś cudem udało mi się przeżyć.


* * *
Ja wiem, to wszystko brzmi jakbym była wygodnicką, zrzędliwą, nieporadną ciapą. Cóż, nie ma wątpliwości, że wszystko to wydarzyło się naprawdę, ale choć sposób w jaki to piszę może sugerować, że byłam obrażona na cały świat, a Islandia mi zwisała i powiewała, to prawda jest taka, że miałam ubaw jak cholera, a kroki miałam raczej taneczne. Gdyby nie te wszystkie wpadki, nie byłoby o czym pisać, a stosowane przeze mnie zabiegi językowe mają to tylko podkręcić; uwidocznić niedorzeczność sytuacji w jakie sama potrafię się wpakować. 

No comments:

Post a Comment