Pages

19 Jun 2015

Poops




Nigdy nie wiem jak zacząć.
Siedzę, obgryzam skórki od paznokci, popijam je ulubionym piwem (Einstok White Ale) i próbuję zmotywować się do ruszenia dupy z łóżka i ogarnięcia paru rzeczy przed nadchodzącym weekendem, na które to jutro nie będę miała czasu. 
Secret Solstice. Tym razem bez wolontaritu (niestety nie dogadałam się z menadżerami). Na szczęście, choć myślałam, że nie dam rady, kupno biletu okazało się nie być aż takim wyrzeczeniem. Jak tak sobie to zaczęłam analizować wyszło, że na bilet, którego koszt stanowi 1/10 mojej obecnej wypłaty (i to tylko dlatego, że kupiłam najdroższą wersję) w Polsce wydałabym 1/2 najniższej krajowej. Przy czym zaznaczam, że najdroższy bilet na SS to niewiele ponad 4dniowy karnet na takiego chociażby Openera. No cóż... Troszę różnica jest...
Fakt faktem, jestem szczęściarą, bo i mieszkanie, i praca zmniejszają moje wydatki na tyle, że mogę sobie żyć bezstresowo, pozwalając na zachcianki czy nieplanowane wydatki jak bilet na trzydniowy festiwal. Wiadomo, wolałabym przeznaczyć tę kasę na coś innego jak np. nowy telefon, bo poprzedni roztrzaskałam dzień po przylocie. Tak, wiem. Sierota. Żeby to chociaż na imprezie życia z koksem i dziwkami... Ta... chyba imprezie, która chciała przenieść dupę z łóżka na kanapę. 
No ale dość o  p i e n i ą ż k a c h. Jakieś zdiątka może co? No bo przecież wiadomo, że nie opiszę każdego dnia, każdej nocy. Bo i po co. Nie ma na co czekać. 
Więcej po Secret Solstice. Może w kolorze. Idę spać.







1 comment: